Relacja ze stycznia 2016r. Zanim się rozpiszę, napiszę w kilku punktach (co uważam za niezły pomysł dla każdej relacji) jak bym to zrobił, gdybym przed wyjazdem wiedział to, co wiem teraz. Osoby, które według poniższego schematu, o ile nie są ornitologami, będą mogły idealnie wykorzystać swój czas za niewielkie – jak na Galapagos – pieniądze.
Najlepszy wg mnie model podróży:
1. Przylot na wyspę Baltra (lotnisko GPS), przejazd do Puerto Ayora. odpoczynek 2. Wizyta w biurze podróży, ogarnięcie dwudniowej podróży na wyspę Isabela. Spacer po części parku narodowego przylegającej do Puerto Ayora, potem wynajem taxi i podróż na farmę na której żyją te słynne, wielkie żółwie. 3. Podróż szybka łodzią na wyspę Isabela. Snorkeling i spacer po parku narodowym. Nocleg w Puerto Villamil. 4. Zwiedzanie wysepek wokół Puerto Villamil. Potem mamy dwie opcje: a) zostać w Puerto Villamil na dowolną liczbę dni które można wykorzystać na plażowanie i/lub wspinaczkę na wulkany, nurkowanie itp. b) wrócić do Puerto Ayora i następnego dnia wylecieć do Ekwadoru c) popłynąć na Isla San Cristobal 5. Dla osób, które w punkcie 4 wybrały opcję C – wykupić wycieczkę (jednodniową) na snorkeling w okolicach San Cristobal. Następnie powrót do Ekwadoru, ewentualnie spędzenie dodatkowych dni na nurkowaniu/snorkelingu.
W ten sposób w 5 do 7 dni zobaczycie na Galapagos wszystkie zwierzęta z wyjątkiem niektórych ptaków, wydacie niewielkie pieniądze i wrócicie zadowoleni.
Co zabrać: - olejek z maksymalnym filtrem, więcej niż myślicie - alkohol z duty free, chyba że chcecie płacić 70 usd za butelkę absoluta
:( - dobry aparat z porządnym zoomem - dużo USD
Na Galapagos dolecimy z Guayaquil lub Quito (oba w Ekwadorze) liniami Avianca, Tame lub LAN. Miedzy wyspami transfery szybkimi łodziami, 30 usd w jedną stronę. Jest jakaś niewielka linia czarterowa latająca między wyspami (od ok. 150 USD od osoby ow) ale w sezonie trudno o bilety. Jeszcze w Ekwadorze przed pójściem do checz in należy podejść do okienka dla pasażerów lecących na Galapagos, zapłacić 20 USD za formularz do wypełnienia (daje się go przy kontroli po wylądowaniu) i przejść wstępną kontrolę bagażu. Po wylądowaniu w GPS obowiązkowo 100 USD w gotówce za wstęp do parku narodowego. Potem darmowy autobus na przystań, 1 USD za prom na drugą stronę i 20 USD za taxi do Puerto Ayora.
Broń Boże nie dajcie się namówić na kilkudniowy rejs, szczegóły dalej w relacji.
Hotele o strasznym standardzie już za 30 – 35 USD. Przyzwoite ok. 80 – 100 USD. Dobre – kilkaset USD. Standard dużo niższy niż w innych krajach. Za 100 USD za dobę dostaniecie hotel o standardzie niższym niż Ibis. Żadnych sieciówek nie ma, obsługa klienta jak w głębokim socjalizmie.
Piwo w knajpie 5 USD, Hamburger 8-10, Makaron od 15, porządne danie główne 20. Ceny podawane bez podatków, trzeba doliczyć 13%. Do tego 10% napiwku. Jedyny sposób, żeby się niedrogo nastukać to kupowanie piwa w markecie (ok. 1,5 USD za 0,33l) lub korzystanie z happy hour, kup jedno drugie gratis, wtedy wyjdzie jakieś 4 USD za mojito/caipirinhę/daiquiri. Lokalne aguardiente po 7 USD za 0,33 jest tak obrzydliwe, że nawet z sokiem nie wchodzi.
Tyle informacji praktycznych, w kolejnych postach opiszę swoją podróż.
Po dwugodzinnym locie z Quito ląduję na lotnisku Baltra. Po załatwieniu formalności i dotarciu promem do przystani szumnie zwanej „Terminal Santa Cruz” dołączam się do kilku samotnych podróżników i za 5 dolarów od osoby jedziemy taksówką do Puerto Ayora. Taksówki na Galapagos to białe pickupy. Siadam na pace, czuję się trochę jak wojownik ISIS z filmików w Internecie;) To dobry wybór, mam fajny widok, jadę wygodnie, robię kilka fotek. 40-kilometrowa podróż mija szybko i przyjemnie.
Docieram do „hotelu” o nazwie Miconia House”. Cieszę się, że wbrew temu co czytałem w necie znajduję jednak tanie zakwaterowanie (35 USD). Na miejscu niespodzianka, nikogo nie ma, nikt nie czeka, recepcji też nie ma. Jest za to czerwony guzik z napisem „use in emergency”. Potrzebuję prysznica, więc jest „emergency” i wciskam guzik. Hałas jakby ktoś odpalił 3 syreny strażackie na raz. Z jednego z pokoi wybiegają przerażone turystki z Nowej Zelandii. Z okolicznych biur i hoteli wychodzą ludzie. Wszyscy, tylko nie właściciel tego bałaganu. Udaję, że nie wiem o co chodzi, żeby mnie nie zlinczowali. Po kwadransie z budynku obok wychodzi właściciel Miconia House. W kilku żołnierskich słowach wyjaśniam mu co myślę o standardach obsługi w trzecim świecie na co ten na spokojnie, że trzeba było wejść po schodach, zostawił mi klucz w drzwiach… Jak już wszedłem, to warunki były gorsze niż w więzieniu w La Paz, które kiedyś odwiedziłem… Takie podejście do klienta okazuje się standardem na Galapagos. Nawet nie mogę ich wyprowadzić z równowagi, wszystko mają gdzieś. Zero dbałości o klienta, podnoszenia jakości itp. Po co, skoro gringos i tak przyjadą…
Znajduję przyzwoitą knajpkę, Galapagos Planet Sushi House, w której happy hour trwa cały czas. Popijam kolorowe drinki i obserwuję, gdzie ja właściwie jestem. Miejscowi z wyglądu jak typowi mieszkańcy Peru czy Ekwadoru. Lubią wypić, oj lubią… Turyści w większości z siwymi włosami. Od 50tki wzwyż. Głównie z zamożnych, wysoko rozwiniętych krajów. Szpanerzy w koszulkach Everest expedition, buraki w koszulkach Hard Rock Cafe Bangkok, do wyboru do koloru. Nawet czworo Polaków spotkałem. Samo Puerto Ayora to po prostu dziura. Najciekawsze są okolice portu. Wszędzie mnóstwo lwów morskich (wygląda to jak foka a różni się tym, że ma widoczne małżowiny uszne), pelikanów, krabów. Najfajniej jest wieczorem. Molo jest od spodu podświetlane. Na kolorowo, żeby było bardziej szpanersko. Do tych lampek lgną małe rybki. A do nich rekiny. Pływają spokojnie wokół, czasem coś zjedzą i pływają dalej. Dobry relaks między jedną knajpą a drugą, tak sobie poobserwować.
Następny dzień zaczynam od zmiany hotelu. Za 80 baksów znajduję Grand Hotel Lobo de Mar, przy samym morzu, ale do morza nie można podejść, bo między hotel a morze ktoś wcisnął komisariat policji… Jak na Galapagos standard ok. To nic, że czasem nie ma ciepłej wody a wifi działa tylko czasem i tylko w recepcji. Nie rozumieją, czemu się czepiam. Jak mi się nie podoba, to w hotelu obok jest wifi nawet w toalecie a nawet mają jaccuzi na tarasie, za jedyne 400 USD za dobę. No dobra, jakoś w tym Grand Hotelu przeżyję…
Przy wspomnianej wyżej knajpie z happy hour odkrywam duże biuro podróży. Wreszcie ktoś mówi po angielsku i wie cokolwiek o oferowanych wycieczkach. W innych miejscach siedzą dziwni kolesie, ledwie mówiący po angielsku, wielce obrażeni, że ktoś przyszedł i przerwał im pasjonującą konwersację na Facebooku. Przypomina mi się dowcip z czasów PRL, jak klient chce wejść do sklepu a kierowniczka się wydziera: „proszę nie wchodzić, mamy świeżo umytą podłogę!”. Z biur korzystają głównie młodzi ludzie szukający rejsów last minute, które są sporo tańsze niż te bookowane z wyprzedzeniem. Spacerując od jednego biura podróży do drugiego muszę uważać, żeby nie wdepnąć w jaszczura, a jest ich tu mnóstwo. Niby wegetarianie, ale podobno zęby mają. Wierzę na słowo.
Potem kieruję się do parku narodowego. Najbliżej miasta, wręcz jakby jego dzielnica to niewielka część parku, w której mieści się jego dyrekcja, do tego kilka jaszczurek, iguany, mała plaża, fajna roślinność. Max na półtorej godziny.
Tak minął mi dzień drugi. Trzeciego, z samego rana ruszam odkrywać kolejną wyspę.
@dziabulek długie, ponad godzinne. I tylko za pierwszym razem zrobiłem to bez koszulki, ślady na plecach mam do tej pory...
-- 30 Sty 2016 16:33 --
Trzeci dzień zaczynam nerwowo. Wypłynięcie na wyspę Isabela zaczyna się 45 minutowym opóźnieniem. Żadnego „przepraszam” czy wyjaśnienia. Standard. Najpierw water taxi, 100 metrów małą łódką.
Potem większa łódź, taka na kilkanaście osób, dwusilnikowa. I dwugodzinny koszmar, już nigdy nie będę zgrywał kozaka, który nie bierze tabletek na chorobę morską… Po dwóch godzinach wreszcie dopływamy do Puerto Villamil. Nie wiem jak wyglądają miasteczka na wyspach Oceanii, bo jeszcze na żadnej nie byłem, ale domyślam się, że podobnie. Cisza, spokój, wrażenie końca świata. Nawet ulic asfaltowych nie ma. Miasteczko usytuowane wzdłuż pięknej plaży. Ludzie nieco milsi niż w Puerto Ayora ale równie nieprofesjonalni. Z perspektywy czasu żałuję, że nie zostałem na 2-3 dni, tylko dla plaży i piwka. Miejsce do tego idealne, wręcz rajskie. Do tego bezpiecznie i zero natrętów. Knajpy i sklep monopolowy czynne do późna.
Idę odświeżyć się w „hotelu” Coral Blanca a potem znów 45 minus w szybkiej łodzi i ponad godzina snorkelingu. Rybki jak w „Gdzie jest Nemo” (ale Nemo nie było), wielkie żółwie, koniki morskie, pingwiny, kraby, lwy morskie, rekiny, płaszczki i pewnie coś jeszcze o czym zapomniałem. Fantastyczne, chyba mam nowe hobby!
Potem płyniemy do czegoś, co nazywają Tunnels chociaż żadnych tuneli nie zauważyłem. Za to między skałami wulkanicznymi pływają wielkie żółwie, do tego jest dużo kaktusów i charakterystyczne ptaki z niebieskimi łapami:
Trzeci dzień kończę oczywiście w knajpie
:)
Czwartego po śniadaniu wycieczka na wysepki wokół Puerto Villamil o nazwie Tintoreas. Znów płaszczki i rekiny podczas skorkelingu, różne gatunki ptaków i spacer po wulkanicznej wysepce pełnej jaszczurów. Potem obiad i powrót do Puerto Ayora. W sumie za 2 transfery, 2 wycieczki ze snorkelingiem, 3 posiłki i zakwaterowanie w skromnym hotelu na jedną noc zapłaciłem 280 USD. Warto!Niestety, przed wyjazdem trochę o Galapagos czytałem. I wyczytałem, że koniecznie trzeba kupić jakiś rejs, bo wielu rzeczy nie da się krótkimi wycieczkami załatwić. I to jest największe kłamstwo o Galapagos, nie dajcie się naciągnąć!!! Za rejs 3dni i 3 noce, łóżko w podwójnej kabinie, klasa jachtu tourist superior zapłaciłem 820 USD, tj. parę stówek mniej niż pozostali uczestnicy. Gdyby nie jedna amerykańska rodzina – umarłbym z nudów. Na szczęście sojusz polsko amerykański działa i dało się tam przeżyć, poza nimi byli szwedzcy, niemieccy i austriaccy emeryci, parę młodych osób tak dziwnych, że poza „where are you from” nie rozmawialiśmy. Wszystkich pasażerów było szesnaścioro. Jacht nazywał się San Jose.
Na każdym turystycznym jachcie musi być (takie prawo) podstarzały eko – faszysta zatrudniony w parku narodowym. Zadaniem takiego typa jest czepianie się do turystów, pilnowanie, żeby nie podchodzili za blisko zwierząt a potem wyciągnięcie ich na otwarty teren, bez cienia (pamiętajcie, że wyspy są niemal na równiku) i godzinne opowiadanie czym się różni dieta ptaków z niebieskimi łapami od tych z szarymi. I tak przez 3 dni. W tym czasie, nie licząc ptaków, nie widziałem ŻADNEGO gatunku zwierzęcia, którego nie mógłbym zobaczyć bez tego rejsu na wyspach Santa Cruz i Isabela. Najbardziej podobała mi się wysepka między Baltrą a Santa Cruz pełna lwów morskich. Największym nieporozumieniem był rejs na wyspę Genovesa. Poważnie, tylko dla ornitologów.
Ostatniego dnia rano, tuż przed lądowaniem na wyspie San Cristobal i zakończeniem rejsu odbył się ostatni snorkeling. Dwie wystające z oceanu skały, wysokie na kilkadziesiąt metrów, w dół sięgające 50ciu. Sporo rekinów, ryb tropikalnych i wielkich żółwi. Niestety rekina młota ani tego największego nie było, a ponoć czasem bywają. Zapomniałem jak się te skały nazywają ale to atrakcja nr 1 na San Cristobal więc każdy Wam powie.
Na San Cristobal jedyną atrakcją był klimatyzowany sklep monopolowy, więc po awansowaniu na najlepszego klienta tego dnia wsiadam na łódź i wracam do Puerto Ayora. Nie muszę pisać, jak kończę ósmy dzień na Galapagos
;)
9go dnia do kolekcji brakuje mi tylko fotki z wielkim żółwiem. Podobno żyją nawet po 200 lat! Praktyczna porada – podejście za blisko powoduje, że żółw chowa się w skorupie i fotka nie wyjdzie. Żeby zobaczyć żółwie łapiemy taxi i mówimy: żółwie. Po hiszpańsku oczywiście. Taksówkarz zawiezie nas na ranczo, na którym żyje ich mnóstwo. Przed zapuszczeniem się w trawy i krzaki koniecznie zakładamy będące na wyposażeniu rancza kalosze. Podobno to jest płatne ale zostawiłem tyle kasy w barze, że nic nie chcieli i jeszcze kierowca darmowy obiad dostał…
Na ranczu mają też niewielką plantację kawy, dość drogą, 21 USD za opakowanie ale jakościowo jest na tyle dobra, że warto. Na ranczu spędzam godzinę z żółwiami i dwie w barze.
10go dnia po prostu jem lunch, korzystam z happy hour i jadę na lotnisko.
Jak macie jakieś pytania, chętnie odpowiem.Zgodnie z życzeniem dorzucam parę fotek:
Centrum Puerto Villamil po zmroku, w głębi fajny sklep monopolowy:
"Na San Cristobal jedyną atrakcją był klimatyzowany sklep monopolowy, więc po awansowaniu na najlepszego klienta tego dnia wsiadam na łódź i wracam do Puerto Ayora. Nie muszę pisać, jak kończę ósmy dzień na Galapagos"i pozniej jest zdjecie...takie brazowe "cos".... mozesz mi powiedziec co to jest?
BusinessClass napisał:To coś to z nurkowania dzień wcześniej. Mówili na to sea cucumber, podobno to żyje. Strzykwa po polsku, jakby ktoś chciał wygooglować.Chińczycy to jedzą - w HKG w każdym sklepie są tego całe słoiki - małe, duże, przypominają zbiór...pozostawiam do rozwinięcia wodzy fantazji.
Dzięki za relacje, w przyszłym sezonie mam zamiar się na parę dni wybrać tam też.Blasto chyba tam teraz siedzi, może też jakieś ciekawe info wrzuci
:-).
L4FF napisał:Dzięki za relacje, w przyszłym sezonie mam zamiar się na parę dni wybrać tam też.Blasto chyba tam teraz siedzi, może też jakieś ciekawe info wrzuci
:-).Zgadza się. Siedzę jeszcze przez najbliższe 10 godzin. Minęliśmy się z autorem relacji, ale nadrobimy
:)Relacja fajna, większość uwag celna. Dodam coś od siebie jak dolecę do domu.
Kilka obserwacji, które uzupelnią świetną relację @BusinessClass.1. Zgoda, standard obsługi jest dość niski, natomiast nastawienie do turystów jest bardzo pozytywne. Jest też bezpiecznie - można Galapagos polecić wszystkim, niezależnie od płci i wieku. To fajne miejsce dla rodzin że starszym dziećmi. Wszędzie dgadamy się po angielsku.2. Ekwadorskie słońce masakuruje nasze blade ciała, niezależnie od wysokości filtra w naszym kremie. Warto wziąć dobrej jakości kosmetyki ze sobą, bo te dostępne na miejscu są drogie i dość marne.3. Nie korzystałem z rejsu, ale zgadzam się, że trzy wyspy osiągalne łodziami w zupełności wystarczą. Zwierzęta na Galapagos są wszędzie i to w dużych ilościach, szkoda czasu i kasy na mniejsze wyspy, chyba że koniecznie musimy zobaczyć wszystkie 4 rodzaje iguan występujące na wyspach. Podróże między wyspami są znośne, ja wszystkie przespałem, tylko warto siadać jak najbliżej rufy, wtedy dużo słabiej odczuwamy wstrząsy.4. Jeżeli chodzi o ceny to hoteli to jest różnie. Warto korzystać z AirBnb, bo właściciele gueshouse'ów chyba z większym zaangażowaniem podchodzą do obsługi gości. Ja mogę polecić wszystkie trzy miejscówki w których spałem: na San Crisdobal Casa Mabell z AirBnb, na Santa Cruz Fortaleza de Haro, na Isabeli Red Mangrove. Dwa ostatnie hotele były droższe, ale oferowały przyzwoity standard, a środkowa wyróżniała się zarowno dobrą obsługą jak i charakterystyczną architekturą, w stylu zamku gargamela. Był tam też basen i pyszne, ciepłe croissanty na sniadanie. Wszystkie miejsca miały WiFi i klimę.5. Ceny jedzenia, które podałeś są lekko zawyżone. Za 10-15 usd zjemy dobry posiłek. Za 35 usd dostaniemy 10 krabów i jakieś side'y. Za 30 usd 3 funty fantastycznej, grillowanej ryby. Taxy są dodatkowo doliczane tylko w miejscach nastawionych na turystów. W knajpach dla lokalsów wszystko jest w cenie. Od 11 do 18 możemy zjeść zestawy lunchowe za 4-8 usd. Jakość nie powala, ale talerzem zupy rybnej, miską ryżu, kilkoma krewetkami i bananem można się najeść. Piwo w knajpach to 4 usd za 600 ml, 5 usd tylko na Isabeli i w knajpach dla turystów. W wielu sklepach są świetne ekwadorskie, owpcowe lody - smak kokosowy najlepszy. Dwie miejscówki z jedzeniem, które mogę polecić: na San Crisdobal Congrejo loco - świetne owoce morza, na Santa Cruz jedna z bocznych uliczek, gdzie po 18 knajpy wystawiają stoliki i tłumy lokalsów i turystów jedzą pod gołym niebem. Nie da się przegapić. Tam też doskonałe owoce morza, ceviche i ryby. Jedzenie było jednym z highlightów mojego pobytu na Galapagos, ale nie oszczedzałem na nim. Z pewnością nie jest to Tajlandia, gdzie za 5 usd zjemy świetny posiłek. Tutaj będzie na to kosztować 3-4 razy więcej.6. Z atrakcji, które pominąłeś na Isabeli jest fajny, darmowy snorkeling w Concha di perla, przy samym porcie. Na małej plaży po drugiej stronie molo można popływać z pingwinami, fokami i żółwiami. Dodajmy, że na plażach na Isabeli gryzą duże, niefajne muchy, ale same plaże super, puste, woda jak na Karaibach. Na San Crisdobal na wzgórzu za Interpretation Center zobaczymy sporo fregat oraz posnorkujemy w fajnej zatoczce. Wpadają tam lwy morskie. W zatoczce la loberia oddalonej kilometr od miasta w ciagu 30 minut snorkowania widziałem 7 żółwi, bardzo spokojnych. Możemy się tam też pobawić się z lwami morskimi, w tym małymi. Wieczorem setki tych zwierząt wylegają na plaże i promenadę w okolicach portu przejmując całkowicie kontrolę nad okolicą - są wszędzie: na ławkach, w fontannach, na chodnikach. Charczą, sapią, bawią się, walczą, jednym słowem tworzą fantastyczne show. Coś w stylu tych rybek i rekinów o których pisałeś. Do tej samej kategorii można zaliczyć pelikany polujące na ryby w porcie na Santa Cruz i kąpiące się iguany. To właśnie takie akcje najfajniej będę wspominał z Galapagos. Świetny jest też targ rybny w Puerto Ayora, gdzie foki i pelikany rywalizują o resztki rzucane przez sprzedawców. Warto też przespacerować się 2,5km do Tortuga Bay. Doskonała, bardzo duża plaża z białym piaskiem. Trochę wieje, ale i tak jest fajnie.Dodam więcej informacji i kilka fotek jak dolecę do Bogoty.
Cześć,
ponieważ spore grono wypowiadających się tutaj kojarzę jako ekspertów do spraw podróżowania za mile, chciałbym zapytać (bo podejrzewam, że co najmniej kilkoro z Was trafiło tam przy użyciu mil), jak wyglądało to w Waszym przypadku? Jakimi liniami i przez jakie lotniska tam dotarliście? Jak jest z dostępnością miejsc na styczeń? Trzeba szukać z dużym wyprzedzeniem?
Planuję dłuższą trasę za mile na styczeń 2017 (planowałem to już na ten rok, ale musiałem przesunąć), kto wie, moze nawet RTW, a Galapagos jest wśród miejsc, które bardzo bym chciał umieścić na tej trasie, tym bardziej, że w styczniu jest tam ponoć najlepsza widoczność w wodzie.
Będę wdzieczny za podpowiedź
:-)
Uploaduj je dodając, jako załącznik.Ja ewentualnie, sporo wrzucam na ifotos.pl i potem wstawiam je przez link. Minus załącznika jest taki, że ma ograniczenie w postaci 256 kilobajtów wagi.
czy ma jakiekolwiek znaczenie, jaki kierunek przemieszczania się po tym rejonie wybierzemy? Chodzi mi o to, czy jest różnica między przylotem do GPS i wylotem z SCY, a odwrotnym rozwiązaniem? Akurat w moim wypadku wygląda na to, że idealnie pasuje mi przylot z GYE do SCY i powrót do GYE z GPS. Gdyby jednak kierunek podróży miał jakieś kolosalne znaczenie, mogę jeszcze postarać się coś pozmieniać...A może równie dobrze można zrobić trasę GYE-SCY-GYE, albo GYE-GPS-GYE i wcale zbyt dużo się nie straci? (pytam na wszelki wypadek, bo cenowo wszystkie powyższe połączenia wychodzą tak samo)
a kojarzysz może, gdzie można znaleźć rozkład promów między tymi dwoma wyspami? Znalazłem coś takiego: http://www.horariodeferry.com/ec/, ale tam w odniesieniu do połączenia między Baltra i Santa Cruz jest informacja "on demand". Nie chce mi się za bardzo wierzyć, że faktycznie jest "na żądanie", bo to chyba dość ruchliwe połączenie - w każdym razie gdy przylatują i odlatują samoloty.Moje połączenie GPS-GYE byłoby o 10.00 lub 12.30 (raczej to drugie, co by się wyspać
;) ).
Na Baltrze nic nie ma poza lotniskiem - spójrz na mapę. Szukaj połączenia między Santa Cruz i San Crisdobal. Wygooglujesz rozkład promów w kilka sekund.
Widocznie źle zrozumiałem Twój poprzedni wpis. To, że na Baltrze jest tylko lotnisko, to jasna sprawa. Myślałem, że chodziło Ci o to, bym miał na uwadze godziny promów między Santa Cruz (na której trzeba ewentualnie przenocować przed wylotem) i Baltrą. Bo tak byłoby chyba najbezpieczniej, żeby w przypadku wylotu z Galapagos właśnie z GPS, już dzień przed lotem przypłynąć na Santa Cruz? Poza tym, temu miejscu też pewnie warto poświęcić 1 dzień? W każdym razie, godziny promów między dużymi wyspami z grubsza znalazłem
:-)Pozdrawiam, Bartek
Nie, transfer z Santa Cruz na lotnisko zajmuje łącznie około 1,5h. To nie jest problem. Chodziło mi o transfer między San Crisdobal, a Isabelą przez Santa Cruz (bezpośrednich lotów nie ma). Na Santa Cruz spokojnie spędzisz fajnie dzień - świetna plaża z iguanami - Tortuga Bay Beach + jeden z rezerwatów z żółwiami.
Hej wrzucam tu bo w temacie Ekwadoru za dużo się nie dzieje, przylatujemy na GPS około 14:30 w wtorek wylot mamy z SCY 13:30 w niedzielę więc niby 6 dni licząc z wtorkiem i niedzielą. Pierwotnie chciałem w wtorek zobaczyć żółwie po drodze z lotniska plus chwila na Playa Tortuga i zakup biletów na prom na Isabelę , w środę rano łódka plus okolice Puerto Vilamill i zakup jakiejś wycieczki na kolejny dzień (pewnie los tuneles) czwartek wycieczka, w piątek transport do Puerto Ayora rano i popołudniu na San Cristobal ( ten dzień praktycznie cały w łódce co najmniej mi pasuje) plus załatwienie jakiejś wycieczki na sobotę . W sobotę wycieczka a w niedzielę okolice San Cristobal i wylot. Zastanawiam się czy realizować powyższe czy jednak odpuścić Isabele na rzecz pozostałych dwóch wysp z uwagi na relatywnie krótki pobyt i niechęć do straty jednego dnia ( piątku) w łódce. Z góry dzięki za wszystkie podpowiedzi i uwagi co do planu.
niestety odpowiem, bo jeszcze nie byłem, ale przyłączę się (mniej więcej) do pytania @chester0...Z relacji @BusinessClass zdaje się wynikać, że najbardziej spodobało mu się chyba na Isabeli, skoro żałował, że nie był tam dłużej. Mi opisany przez niego klimat też pasuje. Mój plan pobytu jest taki, że przylatuję do GPS w czwartek rano, a wylot z SCY mam w kolejny czwartek po 13:00. Mam zatem do dyspozycji pełen tydzień. Jak proponowalibyście podzielić ten czas i na ile wysp?
Najlepszy wg mnie model podróży:
1. Przylot na wyspę Baltra (lotnisko GPS), przejazd do Puerto Ayora. odpoczynek
2. Wizyta w biurze podróży, ogarnięcie dwudniowej podróży na wyspę Isabela. Spacer po części parku narodowego przylegającej do Puerto Ayora, potem wynajem taxi i podróż na farmę na której żyją te słynne, wielkie żółwie.
3. Podróż szybka łodzią na wyspę Isabela. Snorkeling i spacer po parku narodowym. Nocleg w Puerto Villamil.
4. Zwiedzanie wysepek wokół Puerto Villamil. Potem mamy dwie opcje:
a) zostać w Puerto Villamil na dowolną liczbę dni które można wykorzystać na plażowanie i/lub wspinaczkę na wulkany, nurkowanie itp.
b) wrócić do Puerto Ayora i następnego dnia wylecieć do Ekwadoru
c) popłynąć na Isla San Cristobal
5. Dla osób, które w punkcie 4 wybrały opcję C – wykupić wycieczkę (jednodniową) na snorkeling w okolicach San Cristobal. Następnie powrót do Ekwadoru, ewentualnie spędzenie dodatkowych dni na nurkowaniu/snorkelingu.
W ten sposób w 5 do 7 dni zobaczycie na Galapagos wszystkie zwierzęta z wyjątkiem niektórych ptaków, wydacie niewielkie pieniądze i wrócicie zadowoleni.
Co zabrać:
- olejek z maksymalnym filtrem, więcej niż myślicie
- alkohol z duty free, chyba że chcecie płacić 70 usd za butelkę absoluta :(
- dobry aparat z porządnym zoomem
- dużo USD
Na Galapagos dolecimy z Guayaquil lub Quito (oba w Ekwadorze) liniami Avianca, Tame lub LAN. Miedzy wyspami transfery szybkimi łodziami, 30 usd w jedną stronę. Jest jakaś niewielka linia czarterowa latająca między wyspami (od ok. 150 USD od osoby ow) ale w sezonie trudno o bilety. Jeszcze w Ekwadorze przed pójściem do checz in należy podejść do okienka dla pasażerów lecących na Galapagos, zapłacić 20 USD za formularz do wypełnienia (daje się go przy kontroli po wylądowaniu) i przejść wstępną kontrolę bagażu. Po wylądowaniu w GPS obowiązkowo 100 USD w gotówce za wstęp do parku narodowego. Potem darmowy autobus na przystań, 1 USD za prom na drugą stronę i 20 USD za taxi do Puerto Ayora.
Broń Boże nie dajcie się namówić na kilkudniowy rejs, szczegóły dalej w relacji.
Hotele o strasznym standardzie już za 30 – 35 USD. Przyzwoite ok. 80 – 100 USD. Dobre – kilkaset USD. Standard dużo niższy niż w innych krajach. Za 100 USD za dobę dostaniecie hotel o standardzie niższym niż Ibis. Żadnych sieciówek nie ma, obsługa klienta jak w głębokim socjalizmie.
Piwo w knajpie 5 USD, Hamburger 8-10, Makaron od 15, porządne danie główne 20. Ceny podawane bez podatków, trzeba doliczyć 13%. Do tego 10% napiwku. Jedyny sposób, żeby się niedrogo nastukać to kupowanie piwa w markecie (ok. 1,5 USD za 0,33l) lub korzystanie z happy hour, kup jedno drugie gratis, wtedy wyjdzie jakieś 4 USD za mojito/caipirinhę/daiquiri. Lokalne aguardiente po 7 USD za 0,33 jest tak obrzydliwe, że nawet z sokiem nie wchodzi.
Tyle informacji praktycznych, w kolejnych postach opiszę swoją podróż.
Po dwugodzinnym locie z Quito ląduję na lotnisku Baltra. Po załatwieniu formalności i dotarciu promem do przystani szumnie zwanej „Terminal Santa Cruz” dołączam się do kilku samotnych podróżników i za 5 dolarów od osoby jedziemy taksówką do Puerto Ayora. Taksówki na Galapagos to białe pickupy. Siadam na pace, czuję się trochę jak wojownik ISIS z filmików w Internecie;) To dobry wybór, mam fajny widok, jadę wygodnie, robię kilka fotek. 40-kilometrowa podróż mija szybko i przyjemnie.
Docieram do „hotelu” o nazwie Miconia House”. Cieszę się, że wbrew temu co czytałem w necie znajduję jednak tanie zakwaterowanie (35 USD). Na miejscu niespodzianka, nikogo nie ma, nikt nie czeka, recepcji też nie ma. Jest za to czerwony guzik z napisem „use in emergency”. Potrzebuję prysznica, więc jest „emergency” i wciskam guzik. Hałas jakby ktoś odpalił 3 syreny strażackie na raz. Z jednego z pokoi wybiegają przerażone turystki z Nowej Zelandii. Z okolicznych biur i hoteli wychodzą ludzie. Wszyscy, tylko nie właściciel tego bałaganu. Udaję, że nie wiem o co chodzi, żeby mnie nie zlinczowali. Po kwadransie z budynku obok wychodzi właściciel Miconia House. W kilku żołnierskich słowach wyjaśniam mu co myślę o standardach obsługi w trzecim świecie na co ten na spokojnie, że trzeba było wejść po schodach, zostawił mi klucz w drzwiach… Jak już wszedłem, to warunki były gorsze niż w więzieniu w La Paz, które kiedyś odwiedziłem… Takie podejście do klienta okazuje się standardem na Galapagos. Nawet nie mogę ich wyprowadzić z równowagi, wszystko mają gdzieś. Zero dbałości o klienta, podnoszenia jakości itp. Po co, skoro gringos i tak przyjadą…
Znajduję przyzwoitą knajpkę, Galapagos Planet Sushi House, w której happy hour trwa cały czas. Popijam kolorowe drinki i obserwuję, gdzie ja właściwie jestem. Miejscowi z wyglądu jak typowi mieszkańcy Peru czy Ekwadoru. Lubią wypić, oj lubią… Turyści w większości z siwymi włosami. Od 50tki wzwyż. Głównie z zamożnych, wysoko rozwiniętych krajów. Szpanerzy w koszulkach Everest expedition, buraki w koszulkach Hard Rock Cafe Bangkok, do wyboru do koloru. Nawet czworo Polaków spotkałem. Samo Puerto Ayora to po prostu dziura. Najciekawsze są okolice portu. Wszędzie mnóstwo lwów morskich (wygląda to jak foka a różni się tym, że ma widoczne małżowiny uszne), pelikanów, krabów. Najfajniej jest wieczorem. Molo jest od spodu podświetlane. Na kolorowo, żeby było bardziej szpanersko. Do tych lampek lgną małe rybki. A do nich rekiny. Pływają spokojnie wokół, czasem coś zjedzą i pływają dalej. Dobry relaks między jedną knajpą a drugą, tak sobie poobserwować.
Następny dzień zaczynam od zmiany hotelu. Za 80 baksów znajduję Grand Hotel Lobo de Mar, przy samym morzu, ale do morza nie można podejść, bo między hotel a morze ktoś wcisnął komisariat policji… Jak na Galapagos standard ok. To nic, że czasem nie ma ciepłej wody a wifi działa tylko czasem i tylko w recepcji. Nie rozumieją, czemu się czepiam. Jak mi się nie podoba, to w hotelu obok jest wifi nawet w toalecie a nawet mają jaccuzi na tarasie, za jedyne 400 USD za dobę. No dobra, jakoś w tym Grand Hotelu przeżyję…
Przy wspomnianej wyżej knajpie z happy hour odkrywam duże biuro podróży. Wreszcie ktoś mówi po angielsku i wie cokolwiek o oferowanych wycieczkach. W innych miejscach siedzą dziwni kolesie, ledwie mówiący po angielsku, wielce obrażeni, że ktoś przyszedł i przerwał im pasjonującą konwersację na Facebooku. Przypomina mi się dowcip z czasów PRL, jak klient chce wejść do sklepu a kierowniczka się wydziera: „proszę nie wchodzić, mamy świeżo umytą podłogę!”. Z biur korzystają głównie młodzi ludzie szukający rejsów last minute, które są sporo tańsze niż te bookowane z wyprzedzeniem. Spacerując od jednego biura podróży do drugiego muszę uważać, żeby nie wdepnąć w jaszczura, a jest ich tu mnóstwo. Niby wegetarianie, ale podobno zęby mają. Wierzę na słowo.
Potem kieruję się do parku narodowego. Najbliżej miasta, wręcz jakby jego dzielnica to niewielka część parku, w której mieści się jego dyrekcja, do tego kilka jaszczurek, iguany, mała plaża, fajna roślinność. Max na półtorej godziny.
Tak minął mi dzień drugi. Trzeciego, z samego rana ruszam odkrywać kolejną wyspę.
@dziabulek długie, ponad godzinne. I tylko za pierwszym razem zrobiłem to bez koszulki, ślady na plecach mam do tej pory...
-- 30 Sty 2016 16:33 --
Trzeci dzień zaczynam nerwowo. Wypłynięcie na wyspę Isabela zaczyna się 45 minutowym opóźnieniem. Żadnego „przepraszam” czy wyjaśnienia. Standard. Najpierw water taxi, 100 metrów małą łódką.
Potem większa łódź, taka na kilkanaście osób, dwusilnikowa. I dwugodzinny koszmar, już nigdy nie będę zgrywał kozaka, który nie bierze tabletek na chorobę morską… Po dwóch godzinach wreszcie dopływamy do Puerto Villamil. Nie wiem jak wyglądają miasteczka na wyspach Oceanii, bo jeszcze na żadnej nie byłem, ale domyślam się, że podobnie. Cisza, spokój, wrażenie końca świata. Nawet ulic asfaltowych nie ma. Miasteczko usytuowane wzdłuż pięknej plaży. Ludzie nieco milsi niż w Puerto Ayora ale równie nieprofesjonalni. Z perspektywy czasu żałuję, że nie zostałem na 2-3 dni, tylko dla plaży i piwka. Miejsce do tego idealne, wręcz rajskie. Do tego bezpiecznie i zero natrętów. Knajpy i sklep monopolowy czynne do późna.
Idę odświeżyć się w „hotelu” Coral Blanca a potem znów 45 minus w szybkiej łodzi i ponad godzina snorkelingu. Rybki jak w „Gdzie jest Nemo” (ale Nemo nie było), wielkie żółwie, koniki morskie, pingwiny, kraby, lwy morskie, rekiny, płaszczki i pewnie coś jeszcze o czym zapomniałem. Fantastyczne, chyba mam nowe hobby!
Potem płyniemy do czegoś, co nazywają Tunnels chociaż żadnych tuneli nie zauważyłem.
Za to między skałami wulkanicznymi pływają wielkie żółwie, do tego jest dużo kaktusów i charakterystyczne ptaki z niebieskimi łapami:
Trzeci dzień kończę oczywiście w knajpie :)
Czwartego po śniadaniu wycieczka na wysepki wokół Puerto Villamil o nazwie Tintoreas. Znów płaszczki i rekiny podczas skorkelingu, różne gatunki ptaków i spacer po wulkanicznej wysepce pełnej jaszczurów. Potem obiad i powrót do Puerto Ayora. W sumie za 2 transfery, 2 wycieczki ze snorkelingiem, 3 posiłki i zakwaterowanie w skromnym hotelu na jedną noc zapłaciłem 280 USD. Warto!Niestety, przed wyjazdem trochę o Galapagos czytałem. I wyczytałem, że koniecznie trzeba kupić jakiś rejs, bo wielu rzeczy nie da się krótkimi wycieczkami załatwić. I to jest największe kłamstwo o Galapagos, nie dajcie się naciągnąć!!! Za rejs 3dni i 3 noce, łóżko w podwójnej kabinie, klasa jachtu tourist superior zapłaciłem 820 USD, tj. parę stówek mniej niż pozostali uczestnicy. Gdyby nie jedna amerykańska rodzina – umarłbym z nudów. Na szczęście sojusz polsko amerykański działa i dało się tam przeżyć, poza nimi byli szwedzcy, niemieccy i austriaccy emeryci, parę młodych osób tak dziwnych, że poza „where are you from” nie rozmawialiśmy. Wszystkich pasażerów było szesnaścioro. Jacht nazywał się San Jose.
Na każdym turystycznym jachcie musi być (takie prawo) podstarzały eko – faszysta zatrudniony w parku narodowym. Zadaniem takiego typa jest czepianie się do turystów, pilnowanie, żeby nie podchodzili za blisko zwierząt a potem wyciągnięcie ich na otwarty teren, bez cienia (pamiętajcie, że wyspy są niemal na równiku) i godzinne opowiadanie czym się różni dieta ptaków z niebieskimi łapami od tych z szarymi. I tak przez 3 dni. W tym czasie, nie licząc ptaków, nie widziałem ŻADNEGO gatunku zwierzęcia, którego nie mógłbym zobaczyć bez tego rejsu na wyspach Santa Cruz i Isabela. Najbardziej podobała mi się wysepka między Baltrą a Santa Cruz pełna lwów morskich. Największym nieporozumieniem był rejs na wyspę Genovesa. Poważnie, tylko dla ornitologów.
Ostatniego dnia rano, tuż przed lądowaniem na wyspie San Cristobal i zakończeniem rejsu odbył się ostatni snorkeling. Dwie wystające z oceanu skały, wysokie na kilkadziesiąt metrów, w dół sięgające 50ciu. Sporo rekinów, ryb tropikalnych i wielkich żółwi. Niestety rekina młota ani tego największego nie było, a ponoć czasem bywają. Zapomniałem jak się te skały nazywają ale to atrakcja nr 1 na San Cristobal więc każdy Wam powie.
Na San Cristobal jedyną atrakcją był klimatyzowany sklep monopolowy, więc po awansowaniu na najlepszego klienta tego dnia wsiadam na łódź i wracam do Puerto Ayora. Nie muszę pisać, jak kończę ósmy dzień na Galapagos ;)
9go dnia do kolekcji brakuje mi tylko fotki z wielkim żółwiem. Podobno żyją nawet po 200 lat! Praktyczna porada – podejście za blisko powoduje, że żółw chowa się w skorupie i fotka nie wyjdzie. Żeby zobaczyć żółwie łapiemy taxi i mówimy: żółwie. Po hiszpańsku oczywiście. Taksówkarz zawiezie nas na ranczo, na którym żyje ich mnóstwo. Przed zapuszczeniem się w trawy i krzaki koniecznie zakładamy będące na wyposażeniu rancza kalosze. Podobno to jest płatne ale zostawiłem tyle kasy w barze, że nic nie chcieli i jeszcze kierowca darmowy obiad dostał…
Na ranczu mają też niewielką plantację kawy, dość drogą, 21 USD za opakowanie ale jakościowo jest na tyle dobra, że warto. Na ranczu spędzam godzinę z żółwiami i dwie w barze.
10go dnia po prostu jem lunch, korzystam z happy hour i jadę na lotnisko.
Jak macie jakieś pytania, chętnie odpowiem.Zgodnie z życzeniem dorzucam parę fotek:
Centrum Puerto Villamil po zmroku, w głębi fajny sklep monopolowy:
I trochę zwierząt: