+5
Pigout 4 sierpnia 2016 16:45
Są przy­naj­mniej cztery powody, dla któ­rych drugi rok z rzędu prze­su­ną­łem urlop z okresu waka­cyj­nego na luty i wybra­łem się do Azji:

4. Przy­stępne ceny.
Nie trzeba kuź­nia­ro­wać. Im dłuż­szy pobyt, tym bar­dziej się kal­ku­luje. Cena biletu lot­ni­czego może wyda­wać się zapo­rowa, ale odku­wasz się na noc­le­gach i żar­ciu. 2-tygodniowy pobyt zrów­nuje się finan­sowo z Gre­cją w all inc­lu­sive przy takiej samej dłu­go­ści tur­nusu. Każdy dodat­kowy dzień postoju prze­chyla szalę “opła­cal­no­ści” na korzyść Azji.

3. Super żar­cie.
Świeże kre­wety, kal­mary, ośmior­nice, ryby, pad thai, mango rice, zupa tom yum, szejki, itd. Mógł­bym tak wymie­niać cały dzień, ale po co skoro już o tym pisa­łem w poprzednich postach.

2. Kli­mat.
W lutym jest tam cie­pło, dzięki czemu skra­cam zimową męczar­nie o pra­wie 3 tygo­dnie. Każ­dego dnia zimy cząstka mnie umiera. Gdyby nie Azja już dawno bym ochujał.

1. Plaże.
Każdy ma jakiś fetysz, moim są plaże. Kolek­cjo­nuje je niczym japoń­ski nerd Poke­mony. Chęt­nie odwie­dził­bym kie­dyś Lon­dyn, Paryż i inne znane metro­po­lie, ale za każ­dym razem, kiedy dzieli mnie jedno klik­nię­cie od zabu­ko­wa­nia biletu, w gło­wie poja­wia się ta nie­po­ko­jąca myśl, że w tym samym cza­sie i za mniej­sze pie­nią­dze (tań­sze noc­legi, trans­port, knajpy) można poje­chać gdzieś, gdzie jest cie­pło i fajna plaża. Ten tok myśle­nia spra­wił, że w ciągu ostat­nich paru lat zwie­dzi­łem kilka topo­wych plaż świata. Teraz, kiedy mam już wła­sną inter­ne­tową kuwetę — PigOut.pl, pla­nuję je sys­te­ma­tycz­nie recen­zo­wać. Na pierw­szy ogień Bora­cay, póki wspo­mnie­nia jesz­cze ciepłe.

Zanim przej­dziemy do meri­tum szybki rzut okiem na mapę, żeby­ście wie­dzieli o czym mówię piszę.

Na Bora­cay nali­czy­łem 11 plaż, z któ­rych każda jest inna… chyba, bo tak naprawdę zwie­dzi­łem tylko sześć. Dwie por­towe (Manoc i Cag­ban) odrzu­ci­łem na dzień dobry. Widzia­łem je z promu i dupy nie ury­wały. Do Puta­bunga i Tulu­bhan nie dotar­łem z powo­dów tech­nicz­nych. Oka­zało się, że nie da rady do nich dojść drogą, którą obra­łem, a szkoda mi było dnia na na robie­nie okręż­nej trasy. Lapuz pla­no­wa­łem zali­czyć przy oka­zji wizyty na Ilig-Iligan, ale ta druga była na tyle fajna, że już jej nie opu­ści­łem. Za to na pozo­sta­łych spę­dzi­łem cał­kiem sporo czasu i uzna­łem, że was tro­chę opro­wa­dzę. A nuż się komuś ta wie­dza przyda w przy­szło­ści. Żeby nie przy­tła­czać ilo­ścią mate­riału, wpis podzie­li­łem na czę­ści. Dziś Dini­wid i Balin­ghai Beach.

Boracay-Diniwid Beach Mała, przy­jemna plaża odda­lona 20 minut od cen­trum życia tury­stycz­nego, czyli White Beach (Sta­tion II). Naj­więk­sze zalety to brak plebsu, który nie lubi tra­cić z pola widze­nia barów i stra­ga­nów, więc nie zapusz­cza się tak daleko. Dzięki temu można poczy­tać książkę bez jazgotu koreańczyków.

Plusy: biały pia­se­czek, palmy i przej­rzy­sta woda.

Znaki szcze­gólne: pas pia­chu, który dzieli wodę na dwa akweny i knajpa z naj­więk­szą na świe­cie bombką świą­teczną, wiszącą na pobli­skiej pal­mie (patrz foto nr 2). Żar­tuję, nie mam poję­cia co to i po co wisi, „ale i tak jest zajebiście”.

Minusy: oso­bi­ście bym się nie cze­piał, ale kon­wen­cja tego wymaga, więc wska­zuje kamie­nie przy wej­ściu do wody i glony, które lubią się zbie­rać w mniej­szym “zbiorniczku”.
Aktyw­no­ści: Woda na Dini­wid Beach jest płytka i spo­kojna, przez co miej­scówkę upodo­bali sobie ama­to­rzy śli­zgów na małej desce. Nie mam poję­cia jaka jest fachowa nazwa dla tego sportu. Spraw­dza­łem w googlu pod “water­bo­ard”, ale wysko­czyły mi tylko instruk­cje tor­tu­ro­wa­nia więź­niów w Guan­ta­namo (powaga). W każ­dym razie idea jest taka: bie­rzesz roz­bieg, rzu­casz dechę, robisz jesz­cze 3 kroki, wska­ku­jesz na dechę i robisz kil­ku­na­sto­me­trowy ślizg. Sport wydaje się naprawdę fajny i wido­wi­skowy, kiedy obser­wu­jesz miej­sco­wych. Czar pry­ska, gdy zabie­rają się za niego tury­ści. Kale­czą bar­dziej niż Bro­nek ortografię.

Boracay-Balinghai Beach
Balin­ghai Beach jest odda­lona od Dini­wid o 5 minut z buta. Trzeba kie­ro­wać się w prawo, przejść kil­ka­set metrów beto­no­wym dep­tacz­kiem i skrę­cić za win­kiel. Jeśli po dro­dze tra­fisz na posą­żek mamy Jezusa, to znak, że dobrze idziesz. Plaża scho­wana jest pomię­dzy dwoma pagór­kami, które robią fajny kli­mat. Jest znacz­nie szer­sza niż Dini­wid, ale przy brzegu rów­nie kamie­ni­sta. Na Balin­ghai można wypo­ży­czyć kajaki i pad­dle­bo­ardy lub posta­wić na nur­ko­wa­nie. Woda jest cał­kiem głę­boka już na wej­ściu, a pod taflą od czasu do czasu trafi się jakaś ryba, więc przy odro­bi­nie szczę­ścia jest na co popa­trzeć. W pobliżu Balin­ghai znaj­duje się kilka knajp i hoteli, co prze­kłada się na obec­ność tury­stów, ale da się przeżyć.Do minu­sów ponow­nie zali­czam glony, za to w plu­sach ląduje restau­ra­cja poło­żona na wzgó­rzu, z któ­rego roz­ciąga się pano­ra­miczny widok na oko­licę (widać ją na powyż­szym zdję­ciu, pierw­szy budy­nek od pra­wej w dru­gim rzę­dzie). Aby się do niej dostać trzeba zadzwo­nić domo­fo­nem z poziomu par­teru i pocze­kać na kel­nerkę zjeż­dża­jącą windą po klien­tów. Taki wabik na tury­stów, żeby po powro­cie mieli o czym pisać na blogach.

Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

cypel 24 sierpnia 2016 14:46 Odpowiedz
jazda na tej desce to skimboarding ;)
jollka 28 sierpnia 2016 14:39 Odpowiedz
To już kolejna relacja, która zachęca mnie do odwiedzenia Filipin :)
pigout 18 września 2016 22:51 Odpowiedz
jollkaTo już kolejna relacja, która zachęca mnie do odwiedzenia Filipin :)
zapraszamy na www.pigout.pl tam znajdziesz jeszcze więcej o Filipinach. i Nie tylko ;)
pigout 18 września 2016 22:52 Odpowiedz
cypeljazda na tej desce to skimboarding ;)
tak, teraz już wiemy ;) przy najbliższej okazji mamy zamiar spróbować :)