+3
novaq64 30 września 2016 14:55


Zapraszam Was dziś na relację z podróży, do której mam szczególny sentyment, gdyż był to mój pierwszy wyjazd poza Europę i zarazem pierwszy wspólny urlop spędzany wspólnie z Małgorzatą. Byliśmy wtedy biednymi studentami i kompletnymi żółtodziobami jeśli chodzi o podróżowanie, kupiliśmy bilety na maj 2013 r. w promocyjnej cenie od wchodzącej wówczas na polski rynek linii Qatar Airways i stwierdziliśmy, że jakoś to będzie. Popełniliśmy kilka śmiesznych błędów m.in. wszczęliśmy małą awanturę na lotnisku w Doha, bo uważaliśmy, że skradziono nam bagaże rejestrowe - myśleliśmy, że musimy je odebrać podczas przesiadki i nadać na kolejny odcinek lotu do Bangkoku, kilka razy naiwnie nabraliśmy się na różne tanie sztuczki ulicznych naciągaczy z Bangkoku, daliśmy się namówić na wykupienie idiotycznej całodniowej wycieczki dla emerytów z Japonii, ale wszystko to sprawiło, że było po prostu ciekawiej. Wyjazd był dość krótki, budżet pozwalał nam na pobyt nie dłuższy niż dwa tygodnie. Brak pieniędzy sprawił też, że spaliśmy w naprawdę obskurnych miejscach (karaluchy, grzyb i jaszczurki były zawsze w pakiecie) i że jedliśmy praktycznie wyłącznie na ulicy, co akurat było świetnym doświadczeniem. Zdecydowaliśmy się, że pozwiedzamy Bangkok i okolice oraz, że wybierzemy sobie jedną konkretną wyspę, na której spędzimy większą część wyjazdu. Wybór padł na zlokalizowaną przy granicy z Malezją Koh Lipe. Trafiliśmy chyba idealnie, bo jak dotąd nie byłem w bardziej idyllicznym miejscu.

Zapraszam na fotorelację.



Żeby nie tracić cennego czasu na dojazd na Koh Lipe zdecydowaliśmy się na przelot z Bangkoku do miejscowości Hat Yai, a następnie na prom z Pak Bara. Bilety linii Air Asia wykupiliśmy z dużym wyprzedzeniem za niewielkie pieniądze (w sumie wychodziło ok. 200 zł w dwie strony za osobę). Widoki z samolotu dawały uzasadnioną nadzieję na idealne warunki plażowe. Bardzo martwiliśmy się o pogodę, maj to już powoli początek pory monsunowej. Prognozy pogody zapowiadały deszcz i burze przez wszystkie dni naszego pobytu.



W Hat Yai spędziliśmy jedna noc. Jest to średniej wielkości miasto zamieszkałe w dużej mierze przez muzułmańskich Malajów. W Hat Yai, podobnie jak w całej południowej Tajlandii niestety czasami dochodzi do zamachów terrorystycznych i cały czas tli się tu konflikt z separatystami. Miasto nie oferuje zbyt wielu atrakcji, supermarkety i nowoczesne budynki sąsiadują tu z typową azjatycką rozpierduchą. Wyczuwalna jest natomiast wyraźna zmiana klimatu i przyrody w stosunku do bardziej północnych rejonów. Jest tu zdecydowanie bardziej zielono i wilgotno, czuć bliskość równika



Dryfujemy bez celu po Hat Yai. Taki kolor nieba zobaczycie chyba tylko w tej części świata.



Skuter to podstawowy środek lokomocji w całej Azji południowo-wschodniej i przy okazji największe niebezpieczeństwo, sporo tu wypadków.



Jestem alergikiem i mam silne uczelnie na ryby i owoce morze. Na początku bardzo się bałem cokolwiek tu jeść i znalazłem idealną potrawę dla siebie - tajskie naleśniki z żółtkiem, bananem i skondensowanym mlekiem. Ocena 10/10, każdego dnia zjadałem przynajmniej trzy.



Na drugi dzień z samego rana pojechaliśmy do Pak Bara, a stamtąd promem na Koh Lipe. Po drodze mijaliśmy wyspy należące do Tarutao National Marine Park na Morzu Andamańskim.







W końcu docieramy na Koh Lipe. Widok turkusowej wody na płyciznach zapiera dech w piersiach, nie mogliśmy się doczekać pierwszej kąpieli. Najważniejsze, że pogoda była idealna.



Widać miejsce naszego lądowania - Sunrise Beach.



Na zdjęciu prawdopodobnie przedstawiciel grupy etnicznej Urak Lawoi zwanych w Tajlandii morskimi cyganami. Są to autochtoni, którzy żyli na wyspach jeszcze na długo przed Malajami. Obecnie żyją głównie z turystyki, trochę zazdroszczę im wykonywanej pracy.



Jesteśmy na miejscu. Małgorzata spogląda z niepokojem w niebo: będzie padać czy nie będzie ?



Pierwszy kontakt z tradycyjnymi tajskimi łódkami Ruea Hang Yao. Obecnie ich dalsza egzystencja jest mocno zagrożona z uwagi na konieczność importowania drewna z zagranicy. W 1989 r. wprowadzono zakaz wyrębu naturalnych lasów w Tajlandii w związku z czym ceny znacząco rosną.



Nasze zakwaterowanie - bungalow należący do Moonlight Resort przy plaży Pattaya. Za dobę płaciliśmy 80 zł, mieliśmy szczęście bo trafił nam się pierwszy przy plaży.



Przepiękna Pattaya Beach. w drugim tygodniu maja było tam już stosunkowo mało turystów, a i ceny chyba bardziej przystępne.









Na końcu plaży są skały jak na Seszelach. Można wzdłuż nich przejść na kolejne małe, ukryte plaże.



Późnym popołudniem lekko popadało i pogrzmiało. Monsunowy deszcz obserwowany z perspektywy kąpieli w morzu to niezapomniane przeżycie.



Interior wyspy obfituje w bujną zieleń.



Piękny zachód słońca na nomen omen Sunrise Beach (najdłuższej plaży Koh Lipe).



Koh Lipe jest stworzona do romantycznego wyjazdu we dwoje.







Jadłospis lokalnej restauracji.



Słońce nawet przy zachmurzeniu bardzo mocno pali.



Kolejnego dnia popadało trochę mocniej. Deszcze był intensywny i trwał z dwie godziny. Byliśmy mocno przybici, bo wiele wskazywało, że prognozy okażą się w 100% prawdziwe. Mimo wszystko wykupiliśmy wycieczkę typu island hopping na następny dzień.





Zwiedziliśmy praktycznie całą wyspę. Jedzenie było tutaj fantastyczne, zjadłem najlepsze curry w moim życiu. Na zdjęciu ryż jaśminowy z tajską bazylią i kurczakiem, doskonałe danie za równowartość 10 zł.



Makaron ryżowy podawany na 100 sposobów. Kolejnego dnia zamówiłem już dwa obiady obżerając się do nieprzytomności.



Prognozy okazały się błędne i rano przywitało nas cudowne słońce.



Czekamy na przypłynięcie łódki.



Łódka i nasz pies, którego dostaliśmy w zestawie razem z bungalowem.



Island hopping zaczynamy od obserwacji ciekawych formacji skalnych. Później dryfujemy od wyspy do wyspy oraz miejsc do snorklowania z rafą koralową. Momentami jest dość tłoczno, a niekiedy mamy do dyspozycji praktycznie całą wyspę tylko dla siebie. Koszt takiej całodniowej wycieczki oscylował w okolicach 100 zł, było to wtedy dla nas sporo pieniędzy i długo się wahaliśmy czy w ogóle nas na nią stać. Dziś mogę powiedzieć, że było to najlepiej wydane 100 zł w moim życiu.











Wszystko było bardzo profesjonalnie zorganizowane, nawet osoby niepotrafiące pływać mogły spokojnie obserwować bogate życie podwodne.



Zestaw do snorklingu w cenie wycieczki.







Niestety nie miałem aparatu do zdjęć podwodnych.











Spacer po bezludnej wyspie.







Kolejna wyspa była zamieszkała przez małe, złośliwe i bardzo inteligentne stworzenia. Trzeba było bardzo uważać na swój dobytek, małpka potrafiła ukraść aparat fotograficzny i zawiesić go wysoko na drzewie.











Po całodniowym pływaniu odwieziono nas prosto to naszego domku przy plaży. dsc_0498





Lokalne dzieciaki bawiące się na plaży. Możliwe, że nigdy w swoim życiu nie zobaczą śniegu ani drzew iglastych.









Znak wskazujący drogę ewakuacyjną na wypadek tsunami. Niestety trzeba brać takie zagrożenie pod uwagę.



Nasi tu byli. Na Koh Lipe można również zamówić bardzo dobre drinki.



Piwo pod palami i nasz ostatni wieczór na wyspie.



To były piękne dni.

Po więcej relacji zapraszam na mojego bloga http://blogpodrozniczymichalanowaka.pl/

Dodaj Komentarz