0
Oszukani 22 listopada 2016 18:42
Z północy na południe, Wietnam w 2 tygodnie Hà Nội-> Hồ Chí Minh City ( ok. 1750 km + 430 km samolotem)

Nasza podróż do Wietnamu zaczyna się 28 października we Warszawie ok. godz. 4 rano (UTC +1) , a kończy dnia następnego w Hà Nội ok. godz. 6 rano (UTC +7). Lecimy przez Paryż, gdzie po 5 godzinne przesiadce, czekał nas 11 godzinny lot. Jednak po przylocie dzień się jeszcze nie skończył, właściwie to dopiero zaczął się na dobre. Na lotnisku od razu wymieniamy pieniądze w kantorze i na najbliższe dwa tygodnie stajemy się milionerami, bo 180zł to około 1 000 000 dongów . Po opuszczeniu hali przylotów, od raz uderza nas fala gorącego wilgotnego powietrza, które jest prawie namacalne.
Po krótkim rozeznaniu w terenie, udaje nam się znaleźć przystanek, z którego autobusem (linia 86) dostaniemy się do centrum Hà Nội. Po kilku minutach podjechał nasz autobus, który okazał się całkiem wygodnym i tanim środkiem transportu, a co najważniejsze niezbyt tłocznym. Wsiadamy i jedziemy aż do końcowego przystanku. Początkowo ulice są dość spokojne, jednak z każdym kilometrem ruch uliczny staje się coraz bardziej chaotyczny. Z każdej strony nadjeżdżają niezliczone ilości skuterów, a każdy na siebie ciągle trąbi i trąbi i trąbi, czasem chyba z zasady.
Hotel mamy w jednej z wąskich uliczek starego miasta (Old Quater- Phố cổ Hà Nội), na której mieści się targ z wieloma różnościami od owoców i warzyw, przez ryby i owoce morza a na surowym mięsie skończywszy. Trochę to dziwne biorą pod uwagę fakt, że jest prawie 30 stopni, a mięso sobie leży bez lodówki na powietrzu. Ale tutaj nikomu to nie przeszkadza i wszyscy żyją. Były także pieczone psy, ale o tym nie chcemy pamiętać…Nasz pierwszy dzień spędzamy na poznawaniu ciasnych i zawiłych uliczek stolicy Wietnamu puki zmęczenie przez niekończący się dzień nie zwala nas z nóg. Jednak zanim to nastąpiło trafiliśmy do jednego z licznych biur oferujących Open Tour, których jest całkiem sporo na starym mieście. Czasem nawet kilka budynków dalej mieści się to samo biuro. My akurat wybraliśmy The Sinh Cafe Tourist, gdzie za nieco ponad 300 $ kupiliśmy 2 dniowy wyjazd na Hạ Long Bay, jeden dzień na Tam Coc i bilet na Open Tour (trasa: Ninh Bình> Huế> Hội An> Nha Trang). Jak się później okazało biuro, które wybraliśmy nie do końca było tym za które się podawało. O tym fakcie dowiedzieliśmy się dopiero w późniejszym czasie…
Kolejny dzień spędzamy na zwiedzaniu starego miasta, gdzie główne atrakcje skupiają się wokół jeziora Hoàn Kiếm, na którym znajduje się słynna Wieża Żółwia i Nefrytowa Świątynia. W okolicy znajduje się także Cytadela cesarska z Wieża flagową, Mauzoleum Hồ Chí Minh, oraz bardziej na zachód Świątynia Literatury. Podążając na północ docieramy do zdecydowanie większego jeziora Hồ Tây. Hà Nội wywołuje u nas mieszane uczucia, szczególnie ten gorszy aspekt w postaci wszędzie walających się śmieci, szczególnie pod drzewami. Mieszkańcy nic sobie z tego nie robią i normą jest, że wychodząc ze sklepu wyrzuca się śmieci na ulicę, a po zjedzeniu posiłku styropianowy kartonik, także ląduje pod drzewem. Nawet w miejscach gdzie stoją śmietniki, wcale nie jest lepiej. Dwa jeziora wokół których spacerowaliśmy, również nie są w najlepszym stanie, a mówiąc wprost momentami nieprzyjemnie pachnie.
Upał, a właściwie duchota jest nieznośna mimo, że nie jesteśmy tutaj w szczycie sezonu. Dodatkowo temperaturę podnosi morze skuterów (podobno jest ich 5 milionów w samej stolicy!), które czają się dosłownie wszędzie, na ulicy, na chodniku i w każdej najmniejszej bramie. Już w pierwszych dniach uczymy się, że aby przejść przez drogę należy iść równym tempem, a skutery prawie na pewno nas ominą. Lecz samochodów trzeba zdecydowanie omijać, bo prędzej nas przejadą niż się zatrzymają . Drugiego dnia przeżyliśmy pierwszy wietnamski deszcz, który jak zaczął się po popołudniu, tak skończył się późno w nocy. Na szczęście przedsiębiorczy mieszkańcy Hà Nội od razu zaczęli sprzedawać parasole i foliowe płaszcze przeciwdeszczowe .
Wieczorem głód dał o sobie znać, więc zaczęliśmy szukać restauracji w której moglibyśmy zjeść coś naprawdę wietnamskiego. Postanowiliśmy szerokim łukiem omijać restauracje w centrum starego miasta, bo dominowały tam głównie danie w wersji mocno turystycznej. Niestety w miejscach gdzie stołują się lokalni mieszkańcy raczej trudno dogadać się po angielsku, ale w końcu poszliśmy na głęboką wodę. Restauracja na którą padło, może i odbiegała od europejskich norm czystszości, a krzesełka sięgały do połowy łydki to istniała duża szansa na zjedzenie czegoś autentycznego! Musieliśmy jeszcze tylko pokonać barierę językową, bo menu było po wietnamsku, a obsługa nie mówiła po angielsku. Na szczęście udało nam się złożyć zamówienie z pomocą tłumacza w telefonie i kelnerki, która porozumiewała się z nami tylko za pomocą podręcznych notatek z przetłumaczonymi co ważniejszymi składnikami typu: masło, krewetki, ryż itp. Co za ulga . W oczekiwanie na jedzenie mogliśmy chwilę przyjrzeć się lokalowi bez zbędnych szczegółów. Co rzuca się w oczy to fakt, że pałeczki w Wietnamie są wielorazowego użytku. Po prostu myje się je jak inne naczynia, albo po prostu przeciera tak jak pan właściciel czyścił miseczki szarą szmatą przy sąsiednim stoliku. Początkowo trochę to szokuje, ale można się przyzwyczaić. Wkrótce otrzymaliśmy zamówienie, przyniesione z kuchni przez pana w kaloszach!!! Na stół wjechał ryż, najlepsze krewetki świata w sosie z tamaryndowca i ku naszemu zdziwieniu tajemnicze mięso (a miała być ośmiornica?). Czyli jednak coś poszło nie tak, ale mięso i tak było niesamowicie smaczne, aż szkoda że tak mało! Niestety już nigdy nie dowiemy się co to było za mięso i jak je przyrządzono. Najważniejsze, że było BARDZO DOBRE!











Zatoka Hạ Long Bay
W poniedziałek (3 dzień) czekał na nas jeden z bardziej wyczekiwanych wyjazdów do słynnej zatoki Hạ Long Bay. Rano gdy opuszczaliśmy hotel recepcjonista powiedział nam, że dzisiaj jest zimno. Spojrzeliśmy na siebie nieco zdziwieni. Ubraliśmy się w krótkie rzeczy, bo przecież jesteśmy w Wietnamie, tu nie może być zimno? Może coś mu się pomyliło i chodzi o deszcz? Okazało się, że było trochę chłodniej niż wczoraj, ale dla nas Europejczyków to raczej po prostu ciepłe, rześkie powietrze. Jednak Wietnamczykom było zimno na tyle, żeby chodzić w kurtkach.
Umówiliśmy się, że bus nad zatokę zabierze nas z pod biura, w którym wykupiliśmy wyjazd. Zazwyczaj odbierają turystów z pod hotelu, ale nam wymyślili, że musimy wykupić droższą opcję (120$ więcej) jeśli chcemy, żeby odebrali nas z pod drzwi. Pod biurem czekaliśmy ponad godzinę na bus. Gdy już wsiedliśmy okazało się, że przewodnik nie może znaleźć wszystkich uczestników wyjazdu, więc na bezcelowym czekaniu i jeżdżeniu po mieście straciliśmy kolejną godzinę.
Do zatoki jedziemy ok. 4 godziny, łącznie z pół godzinną przerwą w zajeździe dla turystów, gdzie można kupić figurki we wszelkich możliwych kształtach i rozmiarach. Po drodze pogoda jest dość kapryśna, raz świeci słońce, a raz pad ulewny deszcz. Gdy w końcu docieramy do zatoki mamy okazje przekonać się jak wielki jest port w którego wypływają łodzie. Niezliczona ilość łodzi, większych, mniejszych, o lepszymi i gorszym standardzie. My wybraliśmy taka z niższej półki, bo po co przepłacać skoro płyniemy w rejs dla widoków, a nie dla podziwiania wystroju kajuty. Wkrótce wypływamy naszą łódką o nazwie „Papaya Cruise” i już nie możemy doczekać się widoków. Chyba jako nieliczni z naszej grupy jesteśmy zainteresowani otaczającym krajobrazem, bo Koreanki głównie patrzą w telefony, Filipinki robią sobie selfie na leżakach, a najliczniejsza grupa Wietnamczyków woli jeść i pić. No cóż przyjemniej nie ma tłoku na górnym pokładzie .
Widoki są obłędne, a zdjęcia nawet nie są w stanie oddać tego co widzimy na żywo. Niezliczona ilość mniejszych i większych wysp o stromych zboczach (mogotów) wyłaniających się z morza. Słońca w ogóle nie widać za gęstymi chmurami, lecz na szczęście nie pada. Powietrze jest tak przesycone wilgocią, że każde zdjęcie jest lekko rozmazane. Na miejsce zacumowania statku dopłynęliśmy około godz.15, ale to jeszcze nie koniec atrakcji. Mniejszą łodzią dopływamy do jaskimi w której spędzamy kilkadziesiąt minut na podziwianiu rzeźby krasowej, czyli tego co stworzyła woda. Wieczorem mamy jeszcze możliwość popływania kajakami, które nie były takie jak sobie je każdy wyobraża. Nasze kajaki były tak naprawdę kawałkiem plastiku. W mgnieniu oka ode chciało nam się tej rozrywki, bezpieczniej było zostać na łodzi tym bardziej, że zaczęło się robić ciemno. Ostatnią rozrywką tego dnia było karaoke zdominowane przez Wietnamczyków, wyśpiewujących cały możliwy repertuar do późnych godzin nocnych- skończyli grubo po 23 . Co do wyglądu kajuty to nie jest źle, łóżko wygodne, a pościel czysta, trochę grzybni wystaje z klimatyzacji, tylko łazienka lekko zaniedbana, ale jedną noc da się przeżyć. W każdym razie nic po nas nie biegało.
Kolejny dzień rozpoczynamy śniadaniem o godz. 7, a tuż po nim płyniemy wyspę Ti Top, gdzie jest plaża i wejście na szczyt góry. Mogot na który się wspinamy może i nie jest bardzo wysoki, ale biorą po uwagę wilgotność i temperaturę potrafi trochę zmęczyć. Mimo wszystko warto podjąć wyzwanie, bo widok z góry jest spektakularny. Widok na zatokę zapiera dech w piersiach, naprawdę warto tutaj przyjechać. Wciąż nie możemy uwierzyć, że tu jesteśmy!
Wracamy na łódź i rozpoczynamy rejs powrotny do portu podczas którego mamy ostatnią szansę na podziwianie niesamowitych krajobrazów i zrobienie ostatnich zdjęć. Przed nami podróż powrotna do Hà Nội i ostatnia noc w tym ciasnym i hałaśliwym mieście .







#img35

Tam Cốc, Ninh Bình
Czwartego dnia naszej wietnamskiej podróży jedziemy na Tam Cốc (niedaleko Ninh Bình). Tym razem na szczęście obyło się bez opóźnień i w miarę sprawnie zebrała się wyjazdowa grupa. Odległość jest podobna jak na Hạ Long Bay, ale bus pokonuje ją znacznie szybciej bo w nieco ponad 2 godziny. Oczywiście odbyła się obowiązkowa przerwa na pamiątki. Przystań z której będziemy wypływać na rzekę Ngô Đồng River położona jest w małej miejscowości, gdzie miejscowi suszą ryż bezpośrednio na asfaltowej drodze po której jeżdżą samochody. Nie oszczędzili również parkingu dla autobusów z turystami, bo i na nim jest pełno wysypanego ryżu, a rolnicy oburzają się gdy ktoś im najedzie na ich plony.
Na przystani łódek (w zasadzie metalowych łupinek) jest mnóstwo i każdy wsiada parami do jednej, którą obsługuje Wietnamczyk wiosłujący głównie nogami. Początkowo góry otaczające rzekę bardzo przypominają zatokę Hạ Long Bay, jednak im płyniemy dalej robi się coraz ciekawej. Widoki są bardzo nierealne, szczególne fragmenty gdy dosłownie przepływamy niskimi korytarzami pod górami. Trasa mierzy około 7 kilometrów w obie strony, a w drodze powrotnej do każdej łódki podpływają miejscowi próbując sprzedać coś ze swoich łodzi. Gdy dopływamy z powrotem do przystani czeka na nas jeszcze jedna atrakcja, wycieczka rowerowa. Wygląda to tak, że każdy dostaje w różnym stopniu rozklekotany rower i ma jechać prze siebie. Dzięki temu mamy okazje zwiedzić okolicę i napawać się pięknymi widokami, gównie mieszanką gór i pól ryżowych. Niestety przewodnik nie powiedział nam gdzie mamy jechać, więc każdy pobłądził i pojechał w swoją stronę, by w rezultacie po kilkudziesięciu minutach wrócić nad przystań.
Punktem końcowym dla całej grupy było Hà Nội, ale my umówiliśmy się wysiądziemy koło hotelu w Ninh Bình, skąd ma nas zabrać nocny autobus do Huế. Pani w biurze przekonywała nas, że tak będzie lepiej dla nas, bo autobus jadący ze stolicy i tak przejeżdża przez Ninh Bình. Ciągle mieliśmy wątpliwości czy autobus po nas przyjedzie, ale w hotelu zapewnili nas, że często turyści czekają u nich na dalszą podróż. Pozostało więc czekać nie wiadomo jak długo bo były różne wersje co do godziny przyjazdu autobusu. W każdym razie coś między godz. 20:30- 21:30. Cały czas gnębiły nas złe przeczucia i niestety tuż przed godz. 22 okazało się, że nie mamy potwierdzonych miejsc w autobusie! Mimo, że pani z biura w Hà Nội zapewniała nas, że zarezerwuje nam miejscówki, prawdopodobnie o tym zapomniała. I tak zostaliśmy uziemieni, a domino się posypało. Musieliśmy zostać na noc w Ninh Bình i stracić jeden dzień w tym nieoferującym nic ciekawego mieście. A po za tym trzeba było zmienić rezerwacje w hotelach na kolejne dni i zrezygnować z jednego dnia w Nha Trang, skąd mieliśmy lecieć do Sajgonu, więc jakby nie patrzą goniły nas terminy. Lecz wtedy nie wiele mogliśmy zrobić, pozostało zarezerwować pokój w hotelu i przeczekać następny dzień do kolejnego nocnego autobusu.
Rano nie mając nic do roboty, bo w Ninh Bình naprawdę nie ma nic ciekawego, postanowiliśmy przejść się po okolicy w poszukiwaniu czegoś na śniadanie. I tak trafiliśmy na targ na którego obrzeżu stał rząd straganów z garkuchniami. Z co drugiej przedsiębiorcze panie machały na nas, żeby to akurat wybrać ich stanowisko. Wybraliśmy pierwszą lepsza, bo i tak nie wiedzieliśmy co każda z nich ma do zaoferowania, a wszystko wyglądało podobnie. Gospodyni pokazała nam do wyboru ryż i makaron. Wybraliśmy makaron, a na dalszy skład dania nie mieliśmy za bardzo wpływu . Pani podgrzała makaron we wrzątku i zaczęła wkrawać nożyczkami (takimi zwykłymi do papieru) do niego kolejne składniki: udko z kurczaka, tajemniczą kiełbasę w czarnym liściu, bliżej nieokreśloną mielonkę i zieleninę. Całość zalała wywarem. Pałeczki i łyżki poszły w ruch! Tak zupełnie przypadkiem zjedliśmy słynną wietnamska zupę Phở.
Wieczorem wróciliśmy do hotelu na kolejne oczekiwanie na nocny autobus. Tym razem nie byliśmy sami, bo oprócz nas pojawiła się para Francuzów z dzieckiem, oraz szóstka Hiszpanów zainteresowana jedynie jedzeniem i piciem w hotelowej restauracji. Więc tym razem nie zapomną o nas! Jaka była nasza ulga, gdy autobus CAMEL TRAVEL przyjechał i zajęliśmy miejsca, a właściwie leżanki . Wraz z nami wsiedli również Francuzi. Tak, tak jedziemy CAMEL TRAVEL, a nie The Sinh Cafe Tourist w którym kupowaliśmy bilet na Open Tour! Nie ważne, grunt żeby rano znaleźć się u Huế, ale zanim wyruszyliśmy na południe, autobus zrobił jeszcze kółko po okolicy zgarniając reszkę turystów i na koniec wrócił do hotelu po Hiszpanów, którzy zaaferowani piciem, chyba zapomnieli za czym czekają…









Huế
Słów kilka o nocnym autobusie. Na pewno lata świetności ma już dawno za sobą, ale generalnie nie jest źle i co najważniejsze całkiem czysto. Autobus ma trzy rzędy (do po bokach i jeden w środku), a każdy ma dwa piętra. Przy wsiadaniu obowiązywała zasada kto pierwszy ten lepszy, więc jak się wybrało tak się jechało. W pakiecie dostaje się mocno zużytą poduszkę i kocyk o wątpliwej czystości. Plecaków niestety nikt nie mógł włożyć do bagażnika, wszystkie trafiały na stos na końcu autobusu lub leżały w przejściu. Wszystko przez to, że CAMEL jeździ przez cały Wietnam i wozi przesyłki. Dlatego kilkukrotnie podczas nocnego kursu zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach gdzie ktoś zabierał lub przekazywał paczkę. Ekipa naszego busa składała się z trzech osób (kierowców?), jeden prowadził i na zmianę palił papierosy i rozmawiał przez telefon, a pomiędzy tym trąbił na innych kierowców na drodze (miłych snów), drugi chrapał na cały autobus, a trzeci spluwał flegmę :/
W każdym razie nocny kurs bardzo pomógł nam oszczędzić czas, bo pokonaliśmy 573 kilometry i około 8 rano byliśmy w Huế, co oznaczało, że minęliśmy dawną granicę dzielącą Wietnam na część północną i południową (17 równoleżnik). Na miejscu dowiedzieliśmy się, że aby jutro jechać w dalszą drogę do Hội An, należy przyjść w to samo miejsce. Zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy szukać naszego hotelu co nie było łatwe, bo mieścił się w małej wąskiej uliczce, którą łatwo można przeoczyć. Ku naszej radości dostaliśmy od razu pokój, więc po godzinie odświeżeni mogliśmy wyruszyć na zwiedzanie królewskiej cytadeli. W kasie biletowej można kupić wejściówkę na samą cytadelę, ale również pakiet obejmujący grobowce królewskiej znajdujące się kilkanaście kilometrów od miasta. Wybraliśmy drugą opcję, bo grobowce także chcieliśmy zobaczyć. Cytadela robi spore wrażenie, a właściwie to co po niej zostało po wojnie wietnamskiej. Momentami jest to majestatyczna, ponura i kanciasta budowla. Może trochę brzydka, ale w tym jej urok. Z drugiej strony kolorowe, bogato zdobione bramy i budynki, a właściwie pałace. Czuć historię z otaczających budowli. Całość nieco psują jedynie nowe budynki nie pasujące do reszty np. przeszklona kawiarnia. Pod koniec zwiedzania złapał nas krótki i intensywny deszcz, ale na szczęście mieliśmy nasze foliowe płaszcze zakupione w stolicy Wietnamu 






Po południu pojechaliśmy rozklekotanym różowym autobusem zobaczyć grobowce królewskie położone w głębi dżungli, kilkanaście kilometrów od Huế, niedaleko rzeki perfumowej. Najdalej położone mauzoleum cesarza Minh Mạng było dla nas najmniej interesujące. Najbardziej czekaliśmy na dwa kolejne. Pierwszy z nich Khải Định jest wybudowany na stoku i z każdej strony oplata go dżungla. Czekała nas mała wspinaczka po schodach, aby dostać się na sam szczyt. Zewnątrz mauzoleum wygląda dość ponuro, gołym okiem widać, że stylem bliżej mu do Francji, niż Wietnamu. Wewnątrz natomiast zaskoczyły nas kolorowe mozaiki niesamowicie kontrastujące z tym resztą budowli. Ostatni grobowiec Tự Đức, także robi niezłe wrażenie. Położony jest na znacznie większej powierzchni niż poprzedni. Jest tu także więcej budynków, a wokół otacza go jezioro i park. Budowle nie są tak przytłaczające i ponure jak w grobowcu Khải Định. To mauzoleum jest bardziej kolorowe i imponujące.
Po zwiedzeniu grobowców czekał na nas w pakiecie rejs do Huế po rzece Perfumowej. Jednak niech nie zwiedzie was nazwa, bo rzeka generalnie nie jest zbyt urokliwa i do tego ma kolor kawy z mlekiem (zresztą jak większość wietnamskich rzek przez gliniastą glebę). Łódka którą płynęliśmy, była stara i hałaśliwa, a do tego sprawiała wrażenie jakby miała za raz zatonąć. Na szczęście rej nie trwał długo, udało się dotrzeć do brzegu w jednym kawałku . Po powrocie nie zostało nam wiele czasu, jedynie szybka kolacja, uzupełnienie zapasów wody i spać, bo trzeba było wyspać się po nocnym autobusie .









Dodaj Komentarz