0
songoz0 10 września 2018 21:04
Witam wszystkich w relacji z podróży młodego małżeństwa z Opola po Tajlandii. Bilety kupione bezpośrednio na stronie Qatar Airways w cenie 1785 zł za osobę. Wylot z Warszawy do Chiang Mai z przesiadką w Doha.



Krótko wyjaśniając tytuł powiem tylko, że plan podróży zakładał 4 noce w Chiang Mai, 3 noce w Bangkoku, 4 noce na wyspie Koh Mook, 4 noce na Phuket i ostatnia nocka przed powrotem do Polski w Chiang Mai.
Stąd praktycznie przecięliśmy Tajlandię w linii prostej z północy na południe lekko odbijając do Bangkoku. Niezmiernie żałuję, że nie zobaczyliśmy nic z terenu środkowej i wschodniej Tajlandii, ale przyjdzie na to czas.
Co do drugiej części tytułu to zwiedziliśmy praktycznie tylko jedną Świątynię Buddy, natomiast aż dwa Kościoły Katolickie. Od razu wyjaśnię, że krótko przed wyjazdem do Tajlandii widzieliśmy na żywo prezentację
z wyprawy po Tajlandii, gdzie 90% zdjęć i czasu zajętego przez prezentację to (Bingo!) Świątynie :-) Stąd nie mieliśmy parcia na zwiedzanie dziesiątek kolejnych. Osobiście bardzo szanuję Buddyzm i Buddystów
oraz wszystkie inne religie czy filozofie, lecz najmilej wg mnie zwiedzić i poszukać w obcym kraju tego z czym sam się jestem w stanie zidentyfikować 10kkm od domu.

Warto podkreślić, że wg Wikipedii 93,2% populacji Tajów to buddyści, natomiast katolicy ok. 0,4%, więc zwiedzenie choćby 2-óch kościołów to już coś :-)


Mapa pochodzi z przewodnika Lonely Planet.

Zapakowaliśmy się spokojnie w dwa plecaki Forclaz 40 Air, które dla ochrony przed obsługą bagażową na lotniskach pakowałem do toreb na plecaki, a ze względu na to, że pierwszy lot krajowy na miejscu,
tj. z Chiang Mai do Bangkoku miałem 10 kg bagaż bezpłatny – w takiej wadze zmieściliśmy obydwa plecaki z torbami na nie + małe plecaki do 10 l jako podręczne.

Ubrani na typową cebulkę, tj. cienka kurtka na górze (+ cienki polar i bielizna termiczna) oraz lekkie adidasy + dwie pary skarpetek na stopach – wieczorem w sobotę ruszyliśmy w drogę. Jak wyjeżdżaliśmy było chyba ok. 0 stopni C.

Z Opola do Warszawy dostaliśmy się przez Wrocław pociągiem REGIO, a stamtąd Flixbusem. W stolicy byliśmy ok. 4 rano. Dalej autobusem miejskim z MMłociny na Dworzec Centralny i pociągiem na Lotnisko im. F. Chopina.

Do odprawy mieliśmy chyba jeszcze z godzinę, stąd bez zbytniego pośpiechu mogliśmy „zrzucić ciuszki”, ale bez przesady żeby nie zmarznąć podczas lotów i zażyć odświeżenia w postaci choćby umycia zębów przed dalszym ciągiem długiej podróży.




Lotnisko w Doha - kolejne samoloty odlatują średnio co 2,5 minuty, a mimo to zagęszczenie ludzi bardzo niskie, ma się wrażenie jakby mniej się tu działo niż na lotnisku w Warszawie.





Cel podróży osiągnęliśmy 15 minut przed planowanym przylotem. Temperatura o 6 rano idealna, niebo bezchmurne – nie licząc szarego smogu, który je spowijał i nie pozwalał nam ujrzeć tego upragnionego błękitnego koloru.

#img170
Lotnisko w Chiang Mai widziane z góry - skąpane w smogu.

Z lotniska wziąłem pierwszego napotkanego songthaew i poprosiłem o zawiezenie do centrum. Niestety nie miałem jeszcze ani jednego THB, a jedynie twardą walutę - euro i dolary, a kantory o takiej porze nie działały nawet na lotnisku, więc jedyną możliwością rozliczenia było przekazać Panu 5 euro za tą podwózkę, co wiedziałem że jest ceną jaką powinienem zapłacić za transport pod same drzwi hostelu, niestety wszystko się szybko potoczyło nie byłem jeszcze na tyle przygotowany z adresem itd.

Na szczęście przygotowany byłem ze ściągniętą na telefon mapą Chiang Mai i pieszo z plecakami podążyliśmy do hotelu okrążając stare miasto. Zajęło nam to może z 30 minut z 5-minutowym odpoczynkiem. Słońce już zaczynało dawać się we znaki, a nie było jeszcze 8 rano.



Niestety nie było możliwości wcześniejszego zameldowania, gdyż pokój był jeszcze zajęty. Jedyną możliwością było zostawić bagaże i ruszyć w poszukiwaniu kantoru i miejsca gdzie moglibyśmy napełnić nasze wygłodniałe i wyposzczone lotniskowo-samolotowym żarciem brzuchy.
Jeszcze tylko wracając do hostelu - mogę go śmiało polecić. Co prawda zajmowaliśmy najlepszy dostępny u nich pokój z łóżkiem King-size i balkonem więc była to odrobina luksusu na początek tajskiej przygody, ale cały hostel był piękny, blisko centrum, ale w bocznej uliczce, nie było głośno, przemiła obsługa itd., itd. Mogę powiedzieć, że w trakcie naszej dalszej podróży często wracaliśmy w rozmowach do tego zakwaterowania jako najlepszego w trakcie całej podróży - co prawda nie wystawiłem opinii na Booking.com, ale przynajmniej reklamuję tutaj :-)







Pierwszy spacer po mieście i pierwsze ujęcia codziennego życia.





Świątynie dla duchów i komisariat Policji.


Dolary udało nam się wymienić w banku, niemniej jednak okazało się później, że w jednym z kantorów kurs był deczko lepszy (ale naprawdę niewiele na wymianie 400$ straciliśmy może 100 THB). W każdym bądź razie mogliśmy napełnić brzuchy - co też zrobiliśmy, pochodziliśmy do 12, wypiliśmy kawę i poszliśmy w końcu do hostelu się zameldować, wykąpać i rzucić w objęcia Morfeusza :-)

Tego samego dnia wybraliśmy się jeszcze na wieczorną przechadzkę, pojedliśmy naleśników (bardzo wypieczonych), wypiliśmy piwko na balkonie i znowy nyny. Co do naleśników to w Polsce powinny być mięciutkie delikatne itd., a Tajowie rozsmakowali się w wypieczonych na susz tak że mają chrupać jak wafelki. Wolę polską wersję, ale muszę przyznać że te pierwsze które jedliśmy w Chiang Mai były jeszcze najsmaczniejsze, jak wszystko w zasadzie w Chiang Mai i ew. na wyspie Kooh Mok, gdyż ani w Bangkoku, ani na Phuket nie trafiliśmy już na tak dobre jedzonko w cenie do 60-100 THB za różne pełne posiłki.

W międzyczasie, wieczorkiem wypożyczyliśmy jeszcze skuter (niestety hostel dysponuje tylko rowerami). Kryterium wypożyczalni była możliwość wypożyczenia skutera na kopię paszportu (wykonałem kilka kopii naszych paszportów jeszcze w domu przed wyjazdem) i oczywiście cena. Jedna z polecanych na innych relacjach wypożyczalni nie dysponowała już wolnymi skuterami więc wybór był na chybił trafił (lub będąc mniej skromnym na wrodzony instynkt podróżnika). Kaucja wynosiła 3000 B. Cena 150 B/doba. Przybytek nie imponował, jednak właściciele wydawali się ok. Koniec końców skuter szedł jak przecinak, a po oddaniu (po 3 dobach) kaucja została zwrócona, choć do końca mieliśmy wątpliwości czy na pewno odzyskamy naszą kasę.




Drugiego dnia - już na skuterze - postanowiliśmy wybrać się nad wodę, co w okolicy Chiang Mai nie jest tak oczywiste w czym pomógł nam Tripadvisor i zlokalizowaliśmy Grand Canyon Chiang Mai - https://pl.tripadvisor.com/Attraction_Review-g293917-d12991442-Reviews-Grand_Canyon_Chiang_Mai-Chiang_Mai.html







Na zdjęciach (szczególnie tripadvisor'owych) prezentuje się ciekawiej. Niemniej jednak było mokro, fajna skocznia ze skały, woda w miarę czysta i dość spokojnie. Do tego nienajgorsze jedzenie, w miarę ceny piwa/shot'ów (polecam tequillę w klasyce - zabija wszelkie bakterie :-) ) Należy jednak uważać gdzie się wchodzi, bo wejść jest kilka na tych kilka zalanych żwirowni/kamieniołomów, a różnią się ofertą i ceną przede wszystkim - niektóre dysponują dodatkowymi atrakcjami, np. dmuchanymi torami przeszkód na wodzie, ale różnica w cenie to ok. 300 B na osobie. Miejsce wybrane przez nas nie miało dodatkowych atrakcji na wodzie i kosztowało 200 B (chyba).







Po "Kanionie" powrót do hostelu zahaczając o 7/11 po piwko i chipsy i wieczorek na balkonie. Wracając do hostelu Plern Bed&Bike obsługa bardzo miła a śniadanka też wyglądały całkiem smacznie. Nieodpłatnie można było zamówić jajecznicę solo lub z boczkiem, lub szynką chyba. Smacznie i z uśmiechem. Jeszcze raz polecamy.



Nazajutrz postanowiliśmy wyskoczyć trochę dalej za miasto, a konkretnie na Bua Thong Waterfall (60 km od Chiang Mai). Podróż cudowna przez wsie północy. Wszędzie mili i uśmiechnięci ludzie (najlepszy zakątek tego kraju jaki poznaliśmy jeśli chodzi o ludzi, ich nastawienie, itd.). Wiadomo nie od dziś, że tam gdzie biednie, tam jest jeszcze uśmiech, radość, miłość itd...widoczny. Wiadomo, że każdy z nas nosi w sercu miłość i czasem radość i często uśmiech, ale tam ludzie obdarowują Cię tym tak bezinteresownie, że na próżno tego szukać w krajach Europy Zachodniej.













Niestety Tajowie nie zaczęli jeszcze dbać o środowisko. Tak jak my jesteśmy w tyle w dalszym ciągu w stosunku do "zachodu", tak oni w stosunku do nas. Mimo wszechobecnego smogu masowo wypalają trawy przy drogach paląc przy tym nawet izolacje przewodów niskiego, czy średniego napięcia. Trudno było uwierzyć dodatkowo w to, że robią to służby państwowe pod kontrolą straży pożarnej w niektórych miejscach.








Mają też poczucie humoru :-D





Ponadto Tajowie jak widać mają nieograniczony dostęp przynajmniej do niektórych antybiotyków oraz ciekawe opakowania na Stoperan :-)


















Sama atrakcja - cudo, polecamy. Bez opłat, stosunkowo mało ludzi. Miód ! Poczytajcie o nim na necie. Krótko tylko napiszę, że skały są mega przyczepne i to jedna z największych atrakcji, można się wspinać w cieplutkiej wodzie jak na przyssawkach i po linach. Uważać jedynie na miejsca porośnięte glonami - ślisko miejscami !! Polecamy także jedzonko nieopodal wejścia na wodospad - pyszny grillowany w całości kurczak z rożna. Najlepszy kurczak w Tajlandii jaki jedliśmy.





Ogólnie również jedzenie najbardziej smakowało nam na północy.

W drodze powrotnej przystanęliśmy jeszcze przy pomniku Króla Naresuan'a i poświeconej mu sali pod pomnikiem. Królestwo Tajlandii nazywało się Królestwem Siam.













Kolejnego dnia wybraliśmy się szlakiem mnisim niedługo po wschodzie słońca na góre Doi Suthep, na szczycie której stoi najpiękniejsza Świątynia Buddyjska Chiang Mai - Świątynia Wat Phra That Doi Suthep. Uwielbiamy chodzić po górach (żona trochę mniej niż ja, ale lubi :-) ), więc czas spędziliśmy cudnie, po drodze na szczyt mija się starą świątynię schowaną w połowie lub 1/3 szlaku, gdzie nadal praktykują "górscy" mnisi.































Po mniej więcej 3-3,5h docieramy do szczytu i świątyni od tyłu, gdzie mamy okazję zobaczyć schnące szaty mnichów. Co do kolorów ich szat, dosłyszałem od przewodnika w świątyni, że kiedyś kolor rozróżniał np. mnichów górskich od innych, natomiast w tej chwili nie ma już znaczenia (choć właśnie na kilku zdjęciach wyżej widać mnicha w starej górskiej świątyni w szacie bardziej koloru czerwonego).





























Świątynia faktycznie piękna, jednak nie poświęcę zbyt dużo miejsca, gdyż nie jesteśmy fanatykami. Zwiedziliśmy całą, posiedzieliśmy, posłuchaliśmy, chłonęliśmy atmosferę, itd. naprawdę polecam, ale no nie ma co się wiele więcej rozwodzić nad tematem - jedna z miliona świątyń, tyle że naprawdę jedna z piękniejszych.

Po zjechaniu Songthaw'em za symboliczną kwotę (złapany na stopa - radzę zejść trochę niżej spod świątyni asfaltem i na pewno coś złapiecie, a na miejscu gonią do busów i każą czekać aż zbierze się ekipa, a trochę to trwa i kroją turystów na tym) mniej więcej do połowy góry gdzie schodzi się bezpośrednio do starej świątyni zeszliśmy na dół szlakiem do miejsca gdzie zaczynaliśmy i zostawiliśmy skuter. Krótko po południu mieliśmy już wykupioną wycieczkę na...słonie...

cdn...

Dodaj Komentarz