0
mikuś 21 stycznia 2015 19:00
Nie ma co ściemniać - Meksyk nie był kierunkiem pierwszego wyboru. Od dwóch miesięcy poszukiwaliśmy biletów na Florydę, ale nic sensownego poniżej 2k na początek 2015 nie udało się znaleźć. Dopiero powtarzające się oferty czarterów z Tui kazały zastanowić się nad tym kierunkiem. Pierwotnie Meksyk kojarzył Nam się z narkotykami, przemytem, kartelami itp, ale po zasięgnięciu opinii okazało się, że Jukatan to nie granica z USA, więc powinno być ok. Jeszcze gdy wyszło na to, że okolicę spokojnie można zwiedzać autem, to już wiedziałem, że to miejsce dla Nas :)

Bilety kupiliśmy za 1694zł/szt – można było oczywiście taniej, bo w pewnym momencie były za ponad 1500 zł, ale z racji konieczności zaplanowania urlopu w określonym czasie, nie mogliśmy pozwolić sobie na dalsze czekanie. I tak też miesiąc przed – klamka zapadła, jedziemy do Meksyku :)

W relacji poniżej postaram się skupić na konkretnych informacjach, przydatnym info przy planowaniu wycieczek oraz na błędach których oczywiście nie udało się Nam uniknąć. Polskojęzycznych opisów wycieczek na Jukatan jest jak na lekarstwo, więc liczę że przydługa treść nie będzie dla Was problemem ;) Usiądźcie więc wygodnie, zapnijcie pasy, odpalcie w tle np. to : https://www.youtube.com/watch?v=QSMMSRhftR8 bo właśnie startujemy :D

DZIEŃ 1 - Start

Na Okęciu pojawiliśmy się na mniej niż 2 godziny przed odlotem, mimo iż na bilecie znajdowała się informacja, że w przypadku Meksyku i Dominikany, na odprawę należy przybyć 180 min przed odlotem. Mija się to z celem, ponieważ wszystkie miejsca w samolocie są przydzielane już w momencie zakupu biletu przez Arkefly. Tak więc ze wspólnego siedzenia przy oknie nici.

Na dzień dobry na pokładzie awantura. Na jedno miejsce zostały przydzielone dwie osoby, a że było to miejsce w biznesie, to nikt nie chciał przejść do economy. Ogółem miałem wrażenie, że obsługa słabo ogarniała cała organizację. Z tego całego bałaganu okazało się, że nasze bilety economy stały nagle Comfort plus ;) Nie odczułem żadnej różnicy, więc dla chętnych info- dopłacanie 100 zł nie ma sensu. Po ok. 30 min opóźnienia w końcu wystartowaliśmy (choć kobieta która kłóciła się o miejsca, miała pomysł by wysiąść w trakcie kołowania). W zamian za opóźnienie przez cały okres trwania lotu rozrywka pokładowa była za darmo. Rozrywka w tym wypadku to zbyt duże słowo, ale zawsze to dzięki niej godzina czy dwie zleciała szybciej.
Przed samym lądowaniem obsługa rozdaje deklaracje celne, które dość łatwo można wypełnić znając angielski lub hiszpański. Przyda się paszport i nazwa hotelu do którego podróżujemy. W razie czego część obsługi jest polskojęzyczna i pomaga w wypełnianiu dokumentów. Trzeba pamiętać by odcinek z każdej deklaracji zostawić na powrót (pozostałą cześć zabiera celnik przy przylocie), ponieważ jej brak kosztuje bodajże 30 USD.

Image

Mniej więcej po 13.30 h lotu, wylądowaliśmy ok. 17.30 na lotnisku w Cancun. Oczekiwanie na bagaż dość długie, następnie kolejka do immigration którą przechodzi się szybko i przyjemnie, aż w końcu przychodzi czas na odprawę celną. Wygląda ona tu dość specyficznie, bo o tym kto zostanie poddany kontroli decyduje…los. Trzeba nacisnąć przycisk i oczekiwać na kolor światła. Czerwony oznacza przejście na bok do sprawdzenia bagażu. Oczywiście trafił nam się kolor… czerwony 8-) Tak więc bagaże na bok, otwieranie i sprawdzanie rzeczy. Wg przepisów, do Meksyku nie można wwozić żywności nieprzetworzonej lub o niskim stopniu przetworzenia. Całkowicie zakazany jest wwóz roślin, nasion i mięsa także puszkowanego oraz domowych produktów spożywczych. Z racji tego, że pierwsze dwa noclegi mieliśmy bez śniadania, jako prawdziwy Cebulak zabrałem ze sobą kilka bułek. Widok wyrazu twarzy celnika gdy zobaczył 4 bułki z Biedronki rozpłaszczone w podróży niczym kartka papieru, był niepowtarzany ;) Po wytłumaczeniu że owe bułki są podstawą naszego wyżywienia w kolejnych godzinach i że wystający z nich ser żółty i roszponka nikomu krzywdy nie zrobią, celnik puścił nas dalej ;) Generalnie nie było źle, choć znajomość angielskiego obsługi lotniska nie rzuca na kolana.

Po wyjściu z odprawy postanowiliśmy wymienić pieniądze w kantorze tak by mieć kasę na dojazd do Playa del Carmen. Jeśli przed Tobą w kolejce do kantoru stoją 4 osoby i myślisz ze pójdzie szybko to nie pójdzie. Tutaj żeby wymienić dolary czy euro na peso trzeba oddać...paszport. Paszport jest kserowany, a żeby w międzyczasie sie nie nudzić trzeba wypełnić deklaracje, w której pytają np zawód ;)

Następnie okazało się, że nie dość że kurs był słaby (poniżej zdjęcie, kurs dolara w Playa Del carmen wynosił wówczas średnio 13,60 peso za 1 USD) to jeszcze nie można wymienić 50 USD, bo minimalna kwota to 100 USD (oczywiście zero informacji dookoła).
Image

Z racji zmęczenia i chęci dotarcia wreszcie do autobusu, wymieniliśmy dolary na peso i ruszyliśmy do stanowiska ADO BUS. W tym miejscu należy dodać, że lądujemy w Terminalu nr 2, więc by dojść do stanowiska ADO BUS (nr 68) należy po opuszczeniu terminalu kierować się w prawo, wzdłuż budynku, tak by dojść do platform z których odjeżdżają autobusy ADO.

Same autobusy ADO to nowe, klimatyzowane Mercedesy. Podróż mija szybko, po godzinie jesteśmy na głównym dworcu w Playa Del Carmen znajdującym się obok 5tej Alei. Z racji tego, ze nasz hotel był położony ponad 2 km od centrum, wiedząc że po kilkunastu godzinach podróży, nie będzie chciało nam się targać walizki po ciemku, zdecydowaliśmy się na taxi. Taksówki tutaj są białe i w zależności od regionu napisy mają w różnych kolorach np. te w PDC są błękitne, a w okolicach Tulum czerwone).

Dalej było pierwsze spotkanie z tutejszym sposobem załatwiania spraw - jeśli chcesz taksówkę to mówimy do Ciebie po angielsku. Jeśli w cenniku kosztuje ona 35 peso, to zawieziemy Cie za 50, na miejscu wołając 70 a jak chcesz sie kłócić to 'no hablo inglese señor'. Oczywiście chciałem sie kłócić. Zostało wiec 50 i niezadowolony Taksówkarz.

Po czasie myślę, że wzięcie tej taksówki to była bardzo dobra decyzja. Nasz hotel nie był bowiem w żaden sposób oznaczony. Żadnego napisu, wskazówki, opisu przycisku przy domofonie – nic, po prostu odgrodzona płotem willa przy ulicy. Nie wiem z czego to wynika, ale później wcale nie było lepiej. Może ukrywając biznes omijają w ten sposób podatki?

Pozostał check in i pierwsze zaskoczenie. Byłem pewien, że w warunkach rezerwacji płatność była opisana w peso, tymczasem hotel oczekiwał zapłaty w dolarach. Zapłaciliśmy więc częściowo w peso, częściowo w dolarach ponieważ przy sobie mieliśmy jedynie…euro ;)
Po głębokiej analizie przed wyjazdem okazało się, że najlepiej będzie wziąć euro. Asekuracyjnie wzięliśmy jednak 200 dolarów, które przydały się właśnie teraz. Po zakwaterowaniu hotel wyglądał następująco : http://www.booking.com/hotel/mx/casa-bella-vita.pl.html

Czysto, ładnie i nowocześnie urządzone pokoje. Może nie był to prawdziwy meksykański klimat, ale na ten jeszcze przyjdzie czas. Jak na dwie pierwsze noce w sam raz. Będąc przy temacie nocy –warto przemęczyć się by nie spać w samolocie – łatwiej wówczas usnąć już na meksykańskiej ziemi. Czas więc na sen…

DZIEŃ 2 – Jak wygląda Meksyk?

Dzień rozpoczęliśmy od poszukiwania kantoru by wymienić euro na peso. Dzięki temu, że do Vth Avenue mieliśmy ok. 2,5 km mogliśmy zobaczyć jak wygląda Meksyk po za centrum. Pierwsze wrażenie – ogólny bałagan. Zaskoczeniem był też wygląd Meksykanów – nie spodziewałem się że są tacy niscy ! Jeśli ktoś jest wysoki, poczuje się tutaj jak Guliwer 8-) Druga niespodzianka – policja na co drugim skrzyżowaniu. Jest ich naprawdę wielu, choć często wyglądali bardziej jak ochrona supermarketu – bez sprzętu i mocno znudzeni. Dla równowagi często przejeżdżały dużymi Fordami F150 formacje Policji Municipial, gdzie na pace pickupa stał policjant z bronią. Generalnie w takich momentach człowiek zastanawia się czy taka ilość policji jest potrzebna ze względu na niebezpieczeństwo czy raczej ich ilość działa bardziej prewencyjnie…
Po przejściu całej 5 ulicy oraz równoległych uliczek znaleźliśmy kantor z najlepszym kursem : za jedno euro płacono 16,70 peso, zaś za dolara 13,60. Jak się później okazało – kurs lubi się często zmieniać. Oczywiście do wymiany potrzebny był paszport i kolejne dokumenty do wypełnienia.
Przy okazji – przez cały pobyt, w miejscu gdzie znajdują się bankomaty Banco Norte (bodaj że tak brzmiała nazwa tego miejsca) stały kilkunasto osobowe kolejki do bankomatów. Nie wiem co wyróżniało akurat te bankomaty, ale kolejki ustawiały się o każdej porze dnia, a stali w niej zarówno miejscowi jak i turyści. Jeśli więc chcecie wybierać pieniądze z bankomatu, to może właśnie tam?

Po zaopatrzeniu się w gotówkę należało zwiedzić PDC – oczywiście najlepiej na piechotę. Samo miasto ma dwa oblicze – Vth Avenue i cała reszta. Zdecydowanie polecam wszystko po za V Aleją. Najsłynniejsza ulica odrzuca już na starcie – mnóstwo turystycznej tandety, głośnej muzy, przepłaconych restauracji i naganiaczy. „No gracias” warto sobie przyswoić i powtarzać do znudzenia 8-) Na szczęście sprzedawcy nie są zbyt nachalni – szanują odmowę i nie męczą na siłę.

Image

Image

Zmęczyła jednak długa wędrówka, tak więc przyszła czas na popołudniową plażę. Plaża na lewo obok przystani promów na Cozumel jest dość zatłoczona i głośna. Sporo tutaj miejscowych oraz wszechobecnych amerykańskich turystów. Takiego nagromadzenia sztucznych piersi dawno nie widziałem ;) Generalnie lans i przedłużenie 5Th Avenue. Na plaży można jednak spokojnie pić piwo, nikt na to nie zwraca uwagi. Na dzień dobry obcowania z karaibską plażą dość mocno się zdziwiliśmy ponieważ zaczęło…lać. Padało dość solidnie, wszystkie namioty, bary i palmy zostały obstawione ;)
Chmury wiatr przegania jednak dość szybko i za chwile można się cieszyć błękitem i słońcem.

Image

Nie samym jednak plażowaniem człowiek żyje – przyszedł więc czas na pierwszą styczność z meksykańską kuchnią. Trzymając się z dala od Vth Av. znaleźliśmy restauracje na równoległej ulicy, niedaleko Coco Bongo. Jedzenie było smaczne, choć jak się później okazało – jest wiele lepszych miejsc w których można posmakować świetnej meksykańskiej kuchni. I tutaj należy Wam się jeden nomen omen tip. Okazało się bowiem, że nieznajomość hiszpańskich słów szkodzi. Rachunek zawierał bowiem napiwek, określany jako propina. Nie mając takiej świadomości zostawiliśmy…drugi napiwek :oops: I tak też o to ostatecznie napiwek wyniósł prawie 30% rachunku. Na pocieszenie powiem, że nigdzie później nie spotkaliśmy się z automatycznym naliczaniem propiny do rachunku.
Po jedzeniu warto napić się czegoś dobrego, co w przypadku Meksyku oznaczało nic innego jak zakup Tequilli, z którą pożegnaliśmy ten dzień.

DZIEN 3 – Topes, wszędzie topes

Nastał w końcu dzień, gdzie mogłem wziąć sprawy w swoje ręce czyli posmakować klimatu jazdy po
meksykańskich drogach. Uwielbiam jeździć samochodem za granicą z prostego powodu - nigdzie nie jeździ się tak samo, a każde takie doświadczenie, przydaje się później w Polsce.
Dlatego też z samego rana udaliśmy się do Avisa po zarezerwowane auto. Wypożyczalnia mieści się przy głównej drodze Cancun-Tulum, trafić jest stosunkowo łatwo. Wypożyczaliśmy klasę A i otrzymaliśmy Chevy Spark. Auto właściwe było nowe, z przebiegiem 2300 km. Nie mając jednak doświadczenia z Meksykiem wykupiliśmy ubezpieczenie. Za 3 dni wynajmu zapłacilismy 173$ z LDW, bez ubezpieczenia kwota oscylowała w okolicy 45$. Niestety płatność możliwa była jedynie kartą kredytową, mimo iż takiej informacji nigdzie wcześniej nie odnalazłem. I tak też wspaniały Credit Agricole skasował mnie 3,90zł za dolara. Jak się jeździ po Meksyku? Ciekawie ;) Pierwsze co rzuca się w oczy i jest wszechobecne to... topes. Wyglądają one następująco : https://www.google.pl/search?q=topes+me ... d=0CB8QsAQ


Są to progi zwalniające. Jeśli myślicie że znacie je z Polski, to hopki meksykańskie to wyższa szkoła
jazdy. Są wszędzie, występują w wielu rodzajach, kolorach, większość jest wypukłych, ale widziałem też "wklęsłe". Jest ich tak dużo, że jedyne wyjście to po prostu się do nich przyzwyczaić. Szczególnie trzeba uważać nocą bo łatwo je pominąć. Na mieście jeździ wiele samochodów gdzie komuś się zapomniało zwolnić. Efekt : urwane zderzaki, zarysowane podwozie, urwane miski olejowe itp. Jazda na początku strasznie irytowała - w mieście co chwile trzeba było redukować prędkość. Punkt widzenia zależy jednak od punktu siedzenia i z perspektywy pieszego, progi te zdecydowanie zwiększają bezpieczeństwo.

Udało się jedna wydostać z Playa del Carmen i obrać kluczowy kierunek tego wyjazdu - Chichen Itza. Najprostsza droga do Chichen wiedzie autostradą 180D. To co jednak jest proste wcale nie oznacza że jest tanie. Za ok 150 km zapłaciliśmy 290 peso co daje ok 75 zł. Droga jest jednak prawie pusta, dwa szerokie pasy, dookoła dżungla i... rowerzyści :) Tutaj nie dość że rowery jeżdżą po autostradzie, ale robią to także pod prąd. Generalnie nie ma nudy, trzeba cały czas uważać. Kilometry drogi mijają szybko, droga jest dobrze oznaczona i po mniej niż 2h jesteśmy na miejscu.

Zarówno w przewodnikach jak i na tripadvisor wszyscy przestrzegali, by do Chichen wybrać się jedynie rano, bo później są tłumy turystów. Z racji tego, że auto wypożyczaliśmy w niedziele o 10.00, zaś w poniedziałki Chichen jest nieczynna, musieliśmy zaryzykować i pojechać tam w południe. Na miejscu mnóstwo aut. Okazało się, że nikt nie chce płacić za parking i ludzie stają wszędzie gdzie tylko możliwe. Parking kosztował 30 peso. Ponieważ nasz Chevorolet zwany przez nas mydelniczką był załadowany bagażami (tego dnia zmienialiśmy hotel) postanowiliśmy zostawić auto na strzeżonym parkingu. Następnie ustawiliśmy się w długiej kolejce. Po chwili wyłowił nas z niej strażnik tłumacząc po hiszpańsku, że ta kolejka jest tylko dla obywateli meksyku, że dziś jest niedziela, stąd takie tłumy miejscowych, zaś kasy dla gringos są na przeciwko. Nie wpadłbym na to ponieważ w kasach dla turystów...nikogo nie było. Żadnej kolejki, obsługa pochowana w środku. I tak też o to w kilka minut byliśmy w środku. Tip - bilety kosztują 216 peso /os. Wg informacji przy wejściu w przypadku wnoszenia kamer należy zapłacić ponad 40 peso. Nikt tego jednak nie sprawdza i obsługa widząc kamerę przy wejściu również nie zwraca nią uwagi.
Jakie jest Chichen Itza ? Inne. Zupełnie inne niż zabytki z którymi mieliśmy styczność dotychczas. Wrażenie robi nie tylko główna piramida, ale też wszystkie inne zabytki tego miasta. Teren jest dość rozległy, więc 2 godziny zwiedzania to absolutne minimum tak by można było zapoznać się z tym mistycznym miejscem. Poniżej kilka zdjęć :

Image

Image

Image

Image

Z racji tego że czas gonił, trzeba było zbierać się by zaliczyć druga atrakcję tego dnia zanim zajdzie słońce ( średnio była to 17.30). Tą atrakcją była Cenota Il kil położona kilka km od Chichen, dojazd darmową drogą w kierunku Valladolid. Gdybym miał wybrać które z tych dwóch miejsc tego dnia zrobiło na mnie większe wrażenie to na prawdę miałbym problem. Cenota Il Kil to miejsce niesamowite, prawdziwe dzieło natury czyli głęboka "studnia" z krystalicznie czystą wodą, pełna dzikiej roślinności. Myślę, że każdy kto wybiera się w te okolice dokładnie wie co warto zwiedzić, więc dalszy opis jest zbędny - tu po prostu warto być.

Image

Image

Porada praktyczna : wstęp to 70 peso i jest to nieliczne miejsce gdzie cena zawiera parking. Ze sobą należy wziąć ręcznik, na miejscu są przebieralnie i szafki. Zdecydowanie polecam, muszę przyznać, że było to jedno z najpiękniejszych miejsc w których miałem okazje pływać.

Po wyjściu z cenoty okazało że słońce już powoli zachodzi, a przed nami ponad 200 km drogi do drugiego miejsca w którym się zatrzymaliśmy czyli do Puerto Morelos. Znając ceny przejazdu autostradą postanowiliśmy oszczędzić i wrócić drogą alternatywną czyli trasą 180 libres czyli darmową.

Mówiono nam, że nie wolno jeździć darmowymi drogami a jedynie autostradą. Wszystko byłoby ok gdyby nie to, ze ciemno robi sie tutaj juz ok 18tej, w końcu mamy tutaj zimę. Jeśli istnieje skala ciemności to chyba trafiliśmy do ciemnej d... Najpierw jazda 150 km przez małe wioski i wioseczki, gdzie cała uwaga poświęcona była jednemu - gdzie jest topes ? Potem zjechaliśmy z głównej drogi. Skończyła się mapa w nawigacji, nie było zasięgu w telefonie i ta ciemność. Jechaliśmy przez trasy gdzie nie było żywej duszy, gdzie świat przyrody to zielona ściana wokół drogi, gdzie wszystko było tak niemiłosiernie długie i podsycone niepewnością, gdzie wypatrujesz na poboczu świecących się oczu, gdzie to wszystko ciągnie sie bez końca i powoduje , ze w końcu juz wiesz po co te wszystkie przestrogi. Najpierw przyszła ulewa - lało krótko ale dosadnie. Zaskoczyło to chyba nawet miejscowych, bo mijaliśmy wypadki w których auta wypadały z trasy i dosłownie wbijały się w dżungle. Do tego ten klimat : wilgotność 94%. Pierwszy raz zdarzyło się, ze mimo iż później już nie padało, to wycieraczki trzeba było używać non stop. Parowanie szyb - poziom zaawansowany. To jak perpetum mobile - raz zaparowana rzecz paruje dotąd aż nie dojedziesz do hotelu. Ale dojechaliśmy. To był dobry dzień.


CDNW uzupełnieniu do opisu dnia wczorajszego należy dodać że nasz rajd przez dżungle zakończył się w Puerto Morelos - małej uroczej miejscowości leżącej miedzy PDC a Cancun.

DZIEŃ 4 – Rowerem po dżungli
Dzień rozpoczęliśmy pysznym śniadaniem w ogrodzie w interesującym miejscu : http://www.booking.com/hotel/mx/amar-inn.pl.html

Image

Amar Inn to klimatyczny hotel, z życzliwą obsługą i świetnym położeniem tuż przy plaży. Polecam, bo naprawdę warto.
Nadal mieliśmy wypożyczony samochód więc wyjechaliśmy rano w stronę kolejnego punktu naszej wyprawy - Tulum. Pod drodze należało zatankować. Sprawa jest tutaj bardzo prosta, ponieważ istnieje tylko marka stacji benzynowych - PEMEX. Tankowania dokonuje pracownik stacji, najczęściej lejemy zieloną Magnę (cena jest zbliżona na większości stacji).

Image

Miejscowi kazali zwracać uwagę na to czy podczas podniesienia pistoletu przez pracownika stacji, na dystrybutorze widnieje zero. Podczas pobytu tankowałem 3 razy i zawsze na starcie było zero. Na forach amerykanie narzekali też na oszustwa przy wydawaniu kasy, ale nic takiego nas nie spotkało.


Po ok 100 km dojechaliśmy do Tulum. Parking w tym przypadku jest stosunkowo drogi : 85 peso. Na parkingu od razu jesteśmy kierowani do obsługi, która na kserowanej mapce dokładnie tłumaczy najważniejsze atrakcje okolicy. Po dotarciu do wejścia zaskoczyła nas dość spora kolejka po bilety. Powód - jedno otwarte okienko. Straciliśmy tam prawie godzinę, więc polecam zwiedzić Tulum jak najwcześniej jest to możliwe. Po zakupieniu biletów (64 peso za os.) udajemy się najpierw do makiety, która dobrze obrazuje jak wygląda cała strefa ruin, a następnie docieramy do murów przez które wchodzimy na teren miasta.

Image

Samo miejsce robi wrażenie nie ze względu na budowle które się tam znajdują (niższe i mniej szczegółowe niż w Chichen czy chociażby Cobie) ale na położenie. Dla amatorów fotografii rysuje się świetna okazja na dobre ujęcia.

Image

Image

Image

Image

Image


Na zwiedzanie przeznaczyliśmy prawie 3 h, choć wydaje mi się że godzina może wystarczyć. Po wyjściu z murów Tulum zachęcam do skręcenia w lewo w stronę plaży. Szczerze - dla mnie to jedna z najlepszych plaż jakie udało Nam się zobaczyć podczas całego pobytu. By nie być gołosłownym :

Image

Image

Image

Image

Image

W takim miejscu jak powyżej chciałoby się pozostać do końca życia dnia. Nie był to jednak wyjazd nastawiony na odpoczynek i ładowanie baterii na karaibskich plażach. Dlatego ruszyliśmy do kolejnego celu - Ruiny Coba. Z Tulum wyjechaliśmy o 15tej, tak więc musieliśmy dość mocno sprężać się, by zdążyć zobaczyć kolejne miejsce. Droga z Tulum do Coby jest jednak bardzo szeroka, mało na niej policji, więc można bardziej przycisnąć.

Na parking w Cobie wjechaliśmy z impetem o 16.10 po czym zaskoczyło nas to, że strażnik przy wjeździe po sprawdzeniu na zegarku która jest godzina, wpuścił nas za darmo (zaoszczędzone 65 peso). Następnie bieg do kas, gdzie obsługa wytłumaczyła Nam, że mamy dokładnie 50 minut zwiedzania i ani minuty dłużej. Po przejściu kilkudziesięciu metrów znajduje się wypożyczalnia riksz i rowerów. Do piramidy w Cobie jest kilka km - wypożyczenie roweru było w tym momencie dla nas jedynym wyjściem by zdążyć przed zamknięciem. Za dos bicicletas zapłaciliśmy 80 peso. Sama jazda – przyjemna trasa wśród zieleni. Niestety czasu na kontemplacje nie było, spieszyło się nam okrutnie, tak więc pedałowaliśmy dość szybko by w końcu ujrzeć ją :

Image

Image

Nohoch Mul to najwyższa (42 m) budowla Majów na półwyspie. Zdecydowanie warto wejść na jej szczyt. Widok gęstej dżungli po horyzont zostaje w pamięci na długo. W połączeniu z zachodzącym słońcem powoduje, że jeszcze nie raz będę wracał myślami do tego momentu.

Image

Po odpłynięciu myślami, na ziemię sprowadziła mnie obsługa, tłumacząc że mamy 10 min do zamknięcia i należy się zbierać. Jak się schodzi z piramidy ? Emocjonująco :) Systemy zejść były różne - jedni szli po jednym schodku, inni trzymając się liny, część jedynie na tyłku, stopień po stopniu.
Po zejściu wskoczyliśmy na rowery dokończyć Tour de Coba. Przyjemnie zwiedza się zabytki dojeżdżając z miejsca na miejsce rowerem. Stan rowerów pozostawia wiele do życzenia, ale jest tak duży wybór, że mając więcej czasu, spokojnie można wybrać coś dobrego. No właśnie - mając czas. Cóż, w moim wypadku dojechałem bez siodełka, zaś w drugim prawie odpadły pedała. Kilka minut po 17.00 zostaliśmy skutecznie oddelegowani do wyjścia. Dalsze przebywanie w tym miejscu przy zbliżających ciemnościach i tak skutecznie wygoniłoby mnie z tego miejsca, zważywszy że Coba leży po prostu w dżungli.

Powrót z Coby do Puerto Morelos zajął nam ponad dwie godziny - ruch na drodze był dość duży, zaś po zmierzchu jeździło się wolniej. Same Puerto to przyjemna miejscowość, z kilkoma knajpami, latarnią morską, molem na którym rybacy łowią ryby w towarzystwie pelikanów oczekujących na darmowy posiłek. Na miejscowym rynku turyści mieszają się z lokalsami- generalnie siesta i przyjacielskie obrazki.

Image

Image


Miejscowi polecali knajpę Sabor de México - słusznie ponieważ jedzenie było smaczne i syte. Odradzam jednak drugą polecaną knajpę - Taco.com. Wyluzowana amerykańska obsługa irytuje głodnych ludzi, zaś zamieszanie z zamówieniami spowodowało, że czekaliśmy na posiłek 40 min. Samo jedzenie bez rewelacji. Nie było więc ukoronowania tego dnia, ale prawdę mówiąc dzień był na tyle aktywny, że nie było takiej konieczności.

Image

DZIEŃ 5

Wiedząc, że kluczowe miasta Majów mamy już za sobą, postanowiliśmy zaszaleć i pospać do 9tej. Następnie po przejrzeniu map wybór padł na rundę wzdłuż wybrzeża. Z przykrością opuściliśmy Puerto Morelos udając się na północ. Zanim przylecieliśmy, podczas przygotowań do wyjazdu, we wszystkich źródłach pojawiała się fala narzekań na najpopularniejsze miejsce wybrzeża – Cancun. Być tutaj i nie sprawdzić tego na własnej skórze ? Nie wchodzi w grę. Jedziemy więc zobaczyć jak jest. Cieszę się z tej decyzji. Nic tak szybko nie odrzuca od Meksyku jak Cancun. Zona Hotelera jest plastikowa, sztuczna, nadęta i głośna. Nie przekona mnie dobre położenie, ładna plaża i laguna.

Image

Po za tym jeżdżąc autem po Meksyku nigdzie nie jeździło się równie źle co po Cancun (zwłaszcza w mieście). Istotne - miejscowi włączając się do ruchu wbijają się bez ostrzeżenia, co nie raz powodowało że trzeba było uciekać na lewy pas lub ostro hamować. Cancun jednak widzieliśmy zrobiliśmy – to słowo idealnie tu pasuje. Przyjechać, zobaczyć, złapać skalę porównawczą by docenić pozostałe miasta wybrzeża –o to tutaj chodziło.

Lecimy więc dalej – na południe wzdłuż wybrzeża.

Na pierwszy ogień idzie Puerto Aventuras. A przynajmniej tak miało być. Zjeżdżając z dwupasmówki na tą miejscowość okazało się, że Puerto Aventuras Pueblo to nie jest to, o co nam chodziło. Pueblo to normalne meksykańskie miasto, zaś strefa hotelowa znajduje się po drugiej stronie. Zawróciliśmy ale pojawia się niespodzianka – jak tu się wjeżdża? Chwila na poboczu, obserwacja miejscowych i już wiadomo, że wjazd następuje przez bramę ze strażnikami, gdzie należy wytłumaczyć do jakiego hotelu się udajemy bądź w jakim celu chcemy wjechać na teren tego zamkniętego ośrodka. Samo miejsce to amerykańska oaza –nie widać tu biedy, a samo miejsce przypomina bardziej Beverly Hills niż prawdziwy Meksyk. Czy warto tu przyjechać? Tak. Cisza, spokój, ładna marina, sporo delfinów – mnie to przekonuje (mimo iż nie jest to Meksyk).

Image

Po lanserskich, popularnych miejscach czas na coś mnie oczywistego, wyszukaną w internetach plaże Xpuha. Ilość nazw na literę X ciągnących się wzdłuż wybrzeża powoduje niezły bałagan w głowie, ale Xpuha radzę zapamiętać. Standardowe pytanie – jak tam dojechać? Jadąc z Puerto Aventuras na południe należy zawrócić (btw – zawracanie tutaj jest dziecinnie proste – nikt nie bawił się tutaj w budowanie ślimaków, mostów, przejazdów : co kilka km jest Retorno – jest przerwa w pasie zieleni i osobny pas do zawracania - banalne). Po zawróceniu po prawej stronie jest kilka zjazdów w prawo. Informacji o tym, gdzie należy skręcić nie ma, tak samo jak wskazówek że znajdziemy tam świetną plaże również. I bardzo dobrze.
Skręcamy więc w drugi zjazd i jedziemy polną drogą do samego końca. Zarabia się tutaj na wszystkim, więc by zostawić samochód trzeba zapłacić. 100 peso to stawka jakiej nigdzie wcześniej nie spotkaliśmy, więc pass. Zawracamy i próbujemy dalej. Wjeżdżamy w kolejną polną drogę, zaniedbaną, nierówną. Na końcu siedzi dwóch miejscowych na krzesełkach ogrodowych popijając browara. Za 60 peso obiecują popilnować naszej mydelniczki. Zważywszy na to, że znów mamy wszystkie bagaże ze sobą i to odkryte na siedzeniach, zaś rzekomy parking jest zupełnie pusty zastanawiamy czy warto im zaufać. Są jednak wakacje, wyłączamy rozsądek i wjeżdżamy. Do plaży dochodzi się przez gruz, drut kolczasty i ogólny bałagan. Nie ma to znaczenia, cztery dychy w kieszeni. Na miejscu okazuje się, że Xpuha to fantastyczne miejsce. Mało osób, jedna restauracja, piękna plaża, biały piasek... Właściwie pozostaje zostawić rzeczy i ruszyć przez siebie do idąc do końca widocznego półwyspu.
Jeśli przyjeżdżacie tutaj by odpocząć i nacieszyć oczy błękitem Karaibów – trzeba tu być.

Image

Wróciliśmy do auta. Pilnujący zniknęli, zaś na parkingu przybyły dwa nowe pojazdy. Wszystko było ok., zaś przy wyjeździe spotkaliśmy naszych parkingowych którzy okazali się nieszkodliwymi wyalienowanymi miejscowymi mexicanos. Na pożegnanie machali nam dopóki zupełnie nie zniknęliśmy z horyzontu.

Zbliżał się zachód słońca, który zdecydowanie lepiej ogląda się z pozycji plaży niż zza szyby samochodu, dlatego też skierowaliśmy się do Akumal. Po skasowaniu 50 peso za parking udaliśmy się do wewnątrz zatoki Akumal.

Image

Zazdroszczę tym którzy mając nocleg w tym miejscu. Nie spędziliśmy tu dużo czasu ale sam wieczór pozwolił poczuć klimat Karaibów. Gdybym układał plan raz jeszcze – Akumal byłby miejscem gdzie zatrzymałbym się na dłużej.

Image

Nie można mieć wszystkiego, więc znów z żalem trzeba było kontynuować podróż, ponieważ na ostatnie dni powracamy do Playa del Carmen. Żal można jednak utopić w karaibskim rumie (np. tym z Nicaragui lub Jamajki). Zanim jednak przyszedł czas na topienie tego i owego, pojawiła się powtórka z historii : gdzie jest nasz hotel? Wydrukowana mapka z bookinga okazała się zbyt mało szczegółowa by zaprowadzić nas na miejsce. Co się okazało- hostel Che Bed & Breakfast to kolejny przykład miejsca wyrzuconego poza normalne miasto i ukrytego na zamkniętym osiedlu. W tym wypadku była to Playacar, ale jej biedniejsza część. Tak więc 2x izquierda , 3x recto + 1x derecha i w końcu jest : http://www.booking.com/hotel/mx/che-bed ... ailability

A potem już tylko wieczór, hamak i rum :D

Image

DZIEŃ 6 Zmiana planów

Tego dnia musieliśmy oddać auto, tak by dwa ostatnie dni spędzić na miejscu w PDC. Chcieliśmy zrobić to jak najwcześniej, ale cóż… wczorajsze poprawianie nastroju było dość efektywne. Nie udało się wstać rano, oddaliśmy więc auto w okolicach 10tej. Dalszy plan był taki, by nie stać w miejscu mimo braku 4-ech kołek. Cel na dziś – Cozumel. Kierując się do portu przypomniało nam się, że mamy przy sobie rozkład promów. Wg rozkładu następny prom UltraMar był o 12.00 co w połączeniu z godzinnym rejsem i zachodzącym słońcem o 17.30 spowodowało, że wycieczka tak nie miała już sensu. Szybka decyzja – dziś W KOŃCU plaża ! Następnie rundka do hotelu, potem długo z buta na plaże Playacar (za białym hotelem Riu plaże są co raz lepsze) i mamy to – wakacje! Nie, nie, nie. Źle. Godzina, dwie, trzy – ileż można leżeć ?! Trzeba coś robić – decyzja : JetSki. 950 peso za 30min. Ok., to może jednak wracamy do leżenia ;) Drogo, ponad stan. Na horyzoncie pojawiły się jednak kajaki. Cena : 280 peso za godzinę. Bierzemy. Odbijamy od brzegu i płyniemy przed siebie. Dookoła błękit, woda kryształ, doskonale widać dno, w tle plaże i palmy. Odpuszczamy wiosłowanie. Po 40 min czas wracać. Okazuje się jednak że coś jest nie tak. Wiosłujemy i nic. Odpływ !?

Image

Trzeba jednak jakoś wrócić. Wiosłujemy więc systemem, płynąc pod skos. Nie płyniemy jednak prosto do celu ale jednak ciągle w stronę brzegu. Zawsze lepiej jest przenieść kajak wzdłuż plaży niż zostać na morzu :) Po kilkunastu minutach dobijamy do brzegu. Na płytkiej wodzie prąd nie jest już tak silny, więc nie ma konieczności przenoszenia kajaka i spokojnie można dowiosłować do celu. Wracamy na ręcznik – znów zmęczeni. Miał być odpoczynek na plaży a wyszło jak zawsze 8-)

Image

CDN...I ostatnia część :

Dzień 7.

Co nie udało się wczoraj, musi udać się dziś. Dlatego też punktualnie o 10.00 staliśmy już na pomoście odprawy promowej w Playa Del Carmen z dwoma biletami w ręku na trasie PDC-Cozumel. Bilety kupuje się w porcie. Istnieje dwóch przewoźników, którzy pływają na zmianę, co godzinę. Skorzystaliśmy z firmy UltraMar. Podróż trwa niecałą godzinę, czas mija szybko w towarzystwie pokładowych grajków. Ok 11.00 dobijamy do portu w San Miguel.

Image


Żeby móc zwiedzić wyspę nie ma innej opcji jak wynajem auta lub zakup zorganizowanej wycieczki. Już po wyjściu z promu atakują nas stoiska wypożyczalni i agentów. Ceny są takie sobie, dlatego też udajemy się w głąb miasta w celu poszukiwania lepszych ofert. Najpierw idziemy jednak promenadą :

Image

Ale o co tu chodzi? :)

Image

Image

Image


Po zwiedzeniu kilku uliczek okazuje się, że nie tylko my wyszliśmy z tego założenia. Trwa polowanie na samochody - kto pierwszy ten lepszy! Uparliśmy się na konkretny model, stąd nie było łatwo. Po 30 min poszukiwania, w końcu udało się znaleźć naszego Garbusa :)

Image

Porada : San Miguel to małe miasto. Jeśli w danej wypożyczali nie ma auta które Was interesuje, poproście obsługę by obdzwoniła kolegów i znalazła Wam to czego szukacie. W naszym wypadku zrobiliśmy pieszą rundkę z właścicielem po innych wypożyczalniach aż znaleźliśmy właściwe auto. Kosztowało to może 100 peso więcej, ale patrząc na to jak szybko znikały kolejne auta, był to dobry wybór.

Ruszamy i...stajemy. Mimo iż Garbusy w Meksyku produkowano jeszcze na początku XXI wieku nasz egzemplarz ma chyba ponad 40 lat. Okazuje się, sprzęgło łapie wysoko, gaz wciska się do podłogi, szuka biegu i dopiero można jechać. Biegi to loteria - za każdym razem trzeba dobrze celować bo tu nic nie wchodzi dwa razy tak samo :)

Przystanek nr jeden - stacja Pemex. Nie słuchajcie rad w wypożyczalniach, że trzeba zatankować za min 150-200 peso by objechać całą wyspę. Nie mając doświadczenia z takim silnikiem, zastosowaliśmy się do zaleceń lejąc paliwa za 150 peso. Okazało się że to zdecydowanie za dużo.

Image

Całe objazd wyspy to godzina jazdy, ponad 60 km. Podczas drogi okazało się, że paliwa jest zdecydowanie za dużo. Cóż, zapłacone więc jedziemy. Tym sposobem objechaliśmy wyspę prawie 3 razy :)

Image

Zaczynając od San Miguel ciekawe miejsca warte zobaczenia to Chankanaab, potem Playa San Francisco, dalej Playa Palancar aż do południowego krańca wyspy - Punta Sur. Przy tym ostatnim niemiła niespodzianka - wejście na teren parku to prawie 200 peso od osoby. Generalnie w wymienionych miejscach nie ma porywających plaż, ale za to są miejsca do snorkowania.

Image

Nie wiem jak inne wyspy Riviera Maya, ale Cozumel ma świetny wakacyjny klimat. Dla tego wiatru we włosach, ukrytych karaibskich knajpek, kolorowego podwodnego świata warto tu przypłynąć. Warto nawet jeśli po drodze wysiądzie Wam trzeci bieg, a Wasze auto nie będzie miało hamulca ręcznego przez co na każdym parkingu przed wyjściem będziecie wkładać kamienie pod koła, a owe kamienie zabierzecie ze sobą już do końca podróży :)

Dzień 8.

Ostatni dzień na meksykańskiej ziemi to dobra okazja na zakupy i łapanie ostatnich promieni słońca (w końcu czeka na nas powrót do polskiej zimy). Mówiąc szczerze, zakupy miały być dzień wcześniej ale okazało się że alkohol sprzedaje się tutaj od 9.00 do 21.00, tak więc będąc po 22.00 zastaliśmy zamknięty dział z %. Uczcie się na naszych doświadczeniach i nie zostawiajcie zakupu alkoholu na ostatnią chwile - w piątek, w dzień wylotu półki w niektórych miejscach świeciły pustkami (!). Zniknął przede wszystkim rum i tequila. Wcale się nie dziwie - 0,7l dobrą tequili gold można kupić już od 120 peso (ok 31 zł). Jeśli chodzi o hipermarkety zwiedziliśmy dokładnie Chedraui, Mega i Wal Marta. Wyszło nam że Chedraui jest najtańszy ale ma najmniejszy wybór, Walmart najdroższy i duże kolejki. Optymalny jest za to hipermarket Mega - sporo miejscowych na zakupach, dużo produktów, dobre ceny. Wszystkie hipermarkety są położone niedaleko siebie (+Aki), tak więc można przejść się i przejrzeć ceny.

Po czasie stwierdzam, że dobry zestaw na przywiezienie smaku meksyku dla rodziny czy znajomych to nachosy + salsa, placki tortilli, sosy oraz oczywiście mezcal (koniecznie z robakiem !). Nie polecam słodyczy - są masakrycznie słodkie, aż do przesady.

Image

Lot powrotny do Polski był po 19.20, tak więc mieliśmy jeszcze czas na plażowanie i obiad na mieście, zwłaszcza że hotel po oddaniu kluczy od pokoju, udostępniał łazienki z prysznicami oraz miejsce do przechowywania bagażu. Dla osób wracając autobusem ADO BUS polecam zakupić bilety na powrót dzień wcześniej, tak by nie zdziwić się, że zabrało biletów (autobusy na lotnisko jeżdżą często w komplecie). W autobusie 1/3 podróżujących to rodacy, podróżujący również na własną rękę (mnóstwo sympatycznych osób!). Autobus ADO objeżdża wszystkie terminale, podróżujący Arkefly wysiadają na drugim przystanku. Dalej odprawa i boarding wyglądają standardowo. Niestandardowo jednak jest Nam przykro, że opuszczamy tak piękne miejsce. 7 dni to zdecydowanie za mało by zwiedzić wszystko co chciałoby się tu zobaczyć. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że wiele z tych miejsc jest zrobionych pod turystów i nie ma nic wspólnego z prawdziwym Meksykiem, ale wystarczy uciec choć kawałek od centrum by poznać lepsze prawdziwe oblicze tego miejsca. We wszystkich jednak tych miejscach czekają na was przyjaźnie nastawieni ludzie, pyszne jedzenie, piaszczyste białe plaże, błękitne czyste morze i zapach wakacji w powietrzu. Jednym słowem – Karaiby. Warto, zdecydowanie warto.

Adios Amigos ! :)

Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

popcarol 21 stycznia 2015 19:25 Odpowiedz
super! czekam na wiecej, lecimy za 2 tyg:) -- 21 Sty 2015 20:06 -- Ten cenote jest blisko chichen itza? Czytalam ze wstep do Chichen w weekendy jest darmowy - w takim razie to nieprawda (a myslalam ze to tlumaczyloby skad tam tyle miejscowych).
pegie84 21 stycznia 2015 20:21 Odpowiedz
Darmowy dla miejscowych :) A 200 peso chyba za 2 osoby?
mikus 21 stycznia 2015 20:52 Odpowiedz
popcarol napisał:super! czekam na wiecej, lecimy za 2 tyg:) -- 21 Sty 2015 20:06 -- Ten cenote jest blisko chichen itza? Czytalam ze wstep do Chichen w weekendy jest darmowy - w takim razie to nieprawda (a myslalam ze to tlumaczyloby skad tam tyle miejscowych).Byliśmy w niedziele więc na pewno nie jest darmowy (70 peso za osobę).
popcarol 21 stycznia 2015 20:58 Odpowiedz
ok, to niedrogo:) dzieki! Napisz prosze czy za bilety ADO placiliscie dolarami? I gdzie sie "daliscie zrobic"? :) niecierpliwie czekam na ciag dalszy:)Co do wypozyczalni samochodow - daliscie "zastaw" na karcie kredytowej? Wracaliscie droga nr 180 bezplatna, przez Cobe i Tulum, czy tak? Dzieki :)
mikus 21 stycznia 2015 21:10 Odpowiedz
Za bilety ADO płaciliśmy w peso, bo bardziej się opłacało mimo słabego kursu wymiany w kantorze na lotnisku. Idąc dalej, wszystkie ewentualne rady opiszę jak tylko starczy czasu na kolejną część. Jeśli chodzi o używanie karty kredytowej to jest ona 'odbijana' na zasadzie kalki na trzech papierowych bloczkach. Po powrocie jeden z bloczków jest Ci zwracany (żółty) a dwa pierwsze zostają w wypożyczalni (niszczą je,choć na Cozumelu właściciel wypożyczali oddał nam wszystkie trzy). Jechaliśmy trasą 180 kierunek Valladolid a następnie na Cancun (nie odbijaliśmy więc na Tulum). Następnie na wysokości Puerto Morelos odbiliśmy w prawo w jakaś mało znaną boczną trasę. Przynajmniej były atrakcje :)
popcarol 22 stycznia 2015 08:19 Odpowiedz
Dzieki! czekam na ciag dalszy:)
tomgsm 22 stycznia 2015 08:31 Odpowiedz
Też czekam na ciąg dalszy tym bardziej, że za 3 tygodnie sam będę się kręcił w tamtym rejonie. Wszelkie (dobre) rady mile widziane :)
popcarol 22 stycznia 2015 10:07 Odpowiedz
A ta kontrola bagażu, to podręcznego, czy nadawanego już po jego odebraniu?? Bo jako cebulaczka zamierzam przemycic kabanosy dla dzieciecia mego;) haha
mikus 22 stycznia 2015 10:19 Odpowiedz
popcarol napisał:A ta kontrola bagażu, to podręcznego, czy nadawanego już po jego odebraniu?? Bo jako cebulaczka zamierzam przemycic kabanosy dla dzieciecia mego;) hahaOstateczna kontrola (ta z przyciskami) odbywa się już po odebraniu bagażu rejestrowanego. Kabanosy bierz, bez kabanosów każdy wyjazd jest stracony 8-)
popcarol 22 stycznia 2015 10:34 Odpowiedz
hahahahadzieki:)ale po prostu zabiora, czy sa jakies problemy? Kary?
popcarol 27 stycznia 2015 09:23 Odpowiedz
Superowo:) czekam na ciag dalszy! :)My mieszkac bedziemy w puerto aventuras, 2 tyg, w wynajetym mieszkaniu. W zcesci hotelowej, ale z boku. Napiszesz cos wiecej o tym miejscu? :)
popcarol 31 stycznia 2015 14:04 Odpowiedz
Super:)
darby 2 lutego 2015 18:45 Odpowiedz
Super relacja!:) Mam pytanko, czy ta piękna kapliczka na Cozumel to jest w jakimś charakterystycznym miejscu?I jeszcze jedno, czy alkohol lepiej kupować np: na Cozumel, czy na duty free na lotnisku w Cancun? pozdr. db
mikus 3 lutego 2015 08:26 Odpowiedz
darby napisał:Super relacja!:) Mam pytanko, czy ta piękna kapliczka na Cozumel to jest w jakimś charakterystycznym miejscu?I jeszcze jedno, czy alkohol lepiej kupować np: na Cozumel, czy na duty free na lotnisku w Cancun? pozdr. dbKapliczka znajduje się na samym południu wyspy przy wjeździe do Punta Sur (łatwo zauważyć). Na przeciwko jest też ciekawy Rasta Bar, tak więc warto się tam zatrzymać. Co do alkoholu to najtańszy jest w dużych hipermarketach, ale te są tylko w większych miastach. W mniejszych najpopularniejsza jest sieciówka Oxxo, coś jak Żabka czy Fresh Market, z wyższymi cenami. Na Cozumelu nie kupowałem alkoholu, ale na pewno w stolicy są wszystkie duże markety typu Mega,Aki czy Chedraui (do sprawdzenia na google maps).
darby 4 lutego 2015 00:17 Odpowiedz
dzięki za info:)
marcino123 6 marca 2015 21:00 Odpowiedz
Dużo rad praktycznych, których nigdy za wiele :) Fajna relacja.